ZŁEGO POCZĄTEK

 

No cóż, stało się. Któregoś pięknego dnia w skrzynce pocztowej pojawiła się kartka, zaadresowana do mnie, z charakterystycznymi czerwonymi znaczkami - wezwanie do WKU (Wojskowa Komenda Uzupełnień). Pewnie chcą uzupełnić ewidencję - pomyślałem sobie. Minęło przecież dopiero dwa tygodnie jak wyrzucili mnie z "uniwerku". Data stawienia się też dopiero za miesiąc; więc jakoś to będzie.

Jest słoneczny, jesienny poranek. Jadę autobusem do uwielbionego, przez wszystkich młodych osobników płci męskiej, miejsca - Wojskowej Komendy Uzupełnień. Wchodzę do pokoju 5 gdzie za kontuarem kręci się kilku wojskowych. Podchodzę do tabliczki oznaczającej moją dzielnicę i czekam.

- Książeczkę wojskową, dowód i wezwanie.

Kilka pytań personalnych i mam się zgłosić do pokoju 6. Przed pokojem siedzi kilku chłopaków.

- Co tu jest?

pytam się jednego z nich.

- Kasa biletowa, stąd wychodzi się z biletem.

W jednej chwili na plecach pojawiły się pełzające mrówki.

- Pan Ciesielski, proszę wejść - zawołał niezbyt chudy major.
- Proszę siadać; Jak pan zapewne wie, czekaliśmy już długo; staraliśmy się nie przeszkadzać, ale nadszedł już czas kiedy należy spełnić obowiązek względem ojczyzny.
- Jak to, ale ja chcę jeszcze studiować, mam dobrą pracę, nie możecie mnie tak wziąć.
- Panie Ciesielski trzeba zdjąć różowe okulary przez które pan patrzy i spojrzeć na rzeczywisty świat... Cholera, major i do tego filozof.

Trzeba z innej beczki.

- Ale Ja jestem chory, proszę skierować mnie na komisję.
- A ma pan jakiś dokument?
- No nie, nie myślałem że będzie mi tu potrzebny, pokażę go na komisji...
- Drogi panie, dobrze wiemy co Ja myślę i co pan myśli, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Niech pan nie komplikuje, podpisze pan tu i wszystko będzie w porządku.
- Nic nie podpiszę, później nic nie będę mógł zrobić.
- Ależ skąd, od kogo pan usłyszał takie brednie.
- Ja nie mogę, Ja jestem chory.
- Niech pan nie utrudnia, widzę że ma pan dobrą pracę; wyślemy pisemko i już nie będzie pracy, a jeszcze kolegium zapłacimy.

Rozmawialiśmy tak kilkanaście minut. Pierwszy raz spotkałem się z typowym dla wojskowych brakiem zrozumienia. Cóż, wiedziałem, że nic nie zdziałam, więc rzuciłem wszystko na jedną szalę.

- I nie da się zrobić?

Nie wiem co sobie ten koń* pomyślał (* - oznacza że można skorzystać z wyjaśnienia umieszczonego w słowniczku na końcu książki).
W każdym bądź razie wstał, otworzył drzwi i poprosił dwóch ludzi z korytarza. To chyba ich stary numer. Ja na niego się nabrałem.

- Będą panowie świadkami; czy dalej odmawia pan podpisania?
- Dobra, dawaj pan to.

Na twarzy można było zauważyć wyraźną oznakę ulgi. Na pewno nie byłem łatwym klientem, ale w końcu on wygrał. - Kieruje pana do Jednostki Wojskowej w Olsztynie (pełnej nazwy nie podaję aby nie zostać oskarżony o zdradzanie tajemnicy wojskowej) do odbycia 18 miesięcy zasadniczej służby wojskowej. Tu ma pan bilet. Do widzenia.

A więc stało się. Idę do woja. Bilet był datowany na 28 stycznia; miałem więc jeszcze dwa miesiące. Przez ten czas próbowałem wiele sposobów aby biletu tego nie wykorzystać, ale to jednak prawda, że jak się dostanie bilet to bardzo trudno już cokolwiek załatwić. Wielu jednak próbuje, co bardzo dobrze opisuje artykuł znajdujący się w [6]. Te dwa miesiące minęły bardzo szybko, w przeciwieństwie do dni, które spędza się za wojskowymi murami. Nadszedł wreszcie dzień odjazdu. Pociąg miałem o 2.30 w nocy. Nie spotkałem nikogo znajomego. Większość pasażerów była kompletnie pijana - cóż, byli to moi falowcy*

* * *

Nieciekawe są myśli, kiedy wiemy już, że nic nie da się zrobić. Nasuwają się wtedy pytania, na które staramy sobie odpowiedzieć pytając kolegów, którzy odbyli już służbę wojskową. W czasie tych zwierzeń dowiemy się wielu niesamowitych rzeczy, mogących się przytrafić, ale nikt nie może przekazać prawdziwego oblicza wojska - aby to zrozumieć trzeba po prostu swoje odsłużyć, bo jak to się mówi: syty głodnego nie zrozumie.

* * *

O godzinie 12.00 w południe przekroczyłem progi jednostki. Zaprowadzono nas do stołówki żołnierskiej. Serwowano bigos (nazywanego przez nas - Bee Gees) i kawę. Jedno i drugie było zimne i nie nadawało się do spożycia, ale trzeba było się do tego przyzwyczaić; zdecydowana większość pożywienia w wojsku nadaje się do chlewni. Niecałe dwie godziny siedzieliśmy w świetlicy, czekając aż zbierze się odpowiednia ilość młodego narybku. Następnie skierowano nas na komisję, gdzie zadano nam wiele pytań w rodzaju: Czym zajmowaliśmy się w cywilu; Czy jesteśmy zdrowi itd. Po wyjściu był fryzjer, "lekarz" pytający tylko o imię i nazwisko, punkt wydawania bielizny. W tym pomieszczeniu zobaczyłem mojego, jak się później okazało, kaprala, który stanowczym głosem nakazywał ubranie cywilne wkładać do papierowego wora, a zakładać trochę przymałą bieliznę. Kalesony były chyba dla pigmejów, ledwie wsadziłem nogi, chociaż należę do szczupłych ludzi. Mój kolega, który był ociupinkę grubszy (około trzech razy) gdy zaprotestował, że nie może włożyć nieszczęśliwych gatków, usłyszał od niego: - Lepiej żebyś je założył. Powiedział to takim tonem, że biedak już nie protestował tylko mocniej pociągnął białą szmatę i rozdzierając nogawki aż do kolan, włożył je wreszcie.

Potem kąpiel w lodowatej wodzie. Następnie udajemy się do pokoju gdzie wydawany jest cały ekwipunek. Napisałem cały, choć nie jest to do końca prawdą. Wydawanie to polega na tym, że dostajesz buty, pantofle niezbędnik (taki składany komplet sztućców), moro (mundur polowy), dres, plecak i listę do podpisania. Cały kłopot jest właśnie z tym plecakiem i listą. W plecaku powinno znajdować się wiele innych pożytecznych rzeczy takich jak np. czapka uszatka, onuce (białe szmaty, które niegdyś zastępowały skarpetki), kilka par skarpet wełnianych, spodenki zwane kleksami - ze względu na granatowy kolor, lub gebelsami - a to ze względu na skrót GBS, który nie wiem co znaczy.

W plecaku powinny być także: troki (czyli paski przyczepiające zrolowany koc do plecaka), krawat do munduru wyjściowego, szalo-kominiarka (rodzaj szala, który może służyć także jako kominiarka), ręczniki, chusteczki i przybory do mycia. Z połowy tych przyborów można zrezygnować - kto dziś myje zęby pastą NIVEA? chyba tylko masochista.Dla niewtajemniczonych - pasta ta dobrze rozprowadza się po zębach (jest to jej chyba jedyna zaleta) ale za to trudno ją wypłukać - nawet wrzącą wodą. Można także pozbyć się szczoteczki do zębów ponieważ ma takie wymiary, że trudno wsadzić ją do jamy ustnej - była chyba projektowana dla koni.

Nota bene, siedząc kiedyś w poczekalni wojskowego stomatologia i oglądając różnego rodzaju wiewiórki, które głupawo szczerzą zęby, misie karcone przez swoje mamusie, że nie myją zębów - natknąłem się na wykaz szczoteczek do zębów których należy używać, a także tych których nie należy - oczywiście te które otrzymaliśmy były w tej drugiej grupie (przekreślone czerwonym krzyżykiem).

Wyrzucamy także maszynkę do golenia "JUNIOR 1", gdyż nie nadaje się do ogolenia w ciągu 2 minut w zimnej wodzie. Podpisujemy listę rzeczy otrzymanych i po jakimś czasie orientujemy się, że w plecaku nie ma kilku, mało ważnych naszym zdaniem, przedmiotów. Jest to nasz jeden z pierwszych błędów - nieuniknionych - bowiem gdybym był laikiem to powiedziałbym, że przecież możemy listę skonfrontować ze stanem w plecaku, ale nie powiem tego gdyż w praktyce jest to nierealne. Po pierwsze człowiek jest tak skołowany, że nie wie co, gdzie i jak, a po drugie jeżeli znajdzie się już jakiś bohater, który spróbuje sprawdzić stan faktyczny to zostanie od tego odwiedziony - wystarczy jeden okrzyk i już jest potulny.

Trzeba pamiętać o tym, że co jakiś czas organizowane są tzw. apele mundurowe* w czasie których wynosimy większość rzeczy jakie dała nam ojczyzna i rozliczamy się. Jeżeli nie mamy czegoś, to zostajemy odnotowani i przy najbliższym żołdzie zostaje to uwzględnione. Reklamacji nie ma. Końskie rozumowanie jest proste i wygodne - Podpisaliśmy kwit*, więc jeżeli czegoś nie mamy znaczy nie upilnowaliśmy, albo sprzedaliśmy, no to należy za to zapłacić. Prawda że proste ? Braki w wyposażeniu możemy uzupełnić tylko w jeden sposób - kradzieżą. Ten kto pierwszy zacznie sobie organizować w ten sposób potrzebne rzeczy uruchamia zjawisko, które w wojsku nazywa się ambą* i które to zjawisko będzie towarzyszyło nam do końca naszych wojskowych dni. Po tych pierwszych przeżyciach udajemy się do sal żołnierskich. Pierwszy dzień mija. Generalnie rzecz biorąc wydaje nam się, że nie jest tak źle jak nam opowiadano. W sali zawiązują się pierwsze znajomości, wymieniane są doświadczenia, oglądane przedmioty, które otrzymaliśmy. Jaja zaczynają się później - następnego dnia.

* * *

Pierwsze wrażenia nie są przykre. Obserwujemy w milczeniu zachowanie się naszych towarzyszy niedoli i kadry. Nie wiemy jeszcze jak się zachowywać ale nie tracimy nadziei - w końcu inni to przeżyli to i My przeżyjemy - myślimy sobie. Patrzymy na łóżka w pokoju, które są zasłane w niepojętny dla nas sposób. Dziwne, że nie odczuwamy głodu. Pierwszy dzień tak nas wykończył, że nie jemy dużo w czasie pierwszej kolacji, a już na pewno większość nie chce nawet patrzeć na żołnierską "kawę". Jeszcze kilku próbuje wąchać to co je. Musieliśmy się tego oduczyć. Rozścielamy łóżko i zastanawiamy się po co są dwa prześcieradła. Już następnego dnia dowiemy się tego - z dwóch prześcieradeł można zrobić sobie "poszewkę" do kocy. Długo nie możemy zasnąć, rozmyślając o mijającym dniu. Tak naprawdę to najgorszy nie jest pierwszy dzień ale następne. Przez pierwsze dwa tygodnie będziemy przeżywać jedne z najgorszych dni w wojsku, a potem też nie będzie lepiej, ale już przynajmniej będziemy wiedzieć, mniej więcej, jak się zachować i czego można się spodziewać.

* * *

Pobudka jest o 5:45 (normalnie bywa o 6:00 ale zdarzają się wyjątki). Otwieram oczy i stwierdzam, że jest ciemno. Ktoś zapala światło. Zrywam się z łóżka i... nie wiem co robić. Czy najpierw ubierać się, czy może ścielić łóżko. Cóż, taką bezradność widzę u pozostałych. Po około pół godzinie ubieram się w moro i buty. Układam koce na łóżku. Nie wygląda to tak jak wczoraj, ale mogę jeszcze nie wiedzieć jak ścieli się po wojskowemu. W czasie pierwszych dni nie ma zapraw, więc jest więcej czasu na ubranie się, zaścielenie łóżek i umycie się. To co w czasie pierwszych dni robimy w pół godziny, po jakimś czasie będziemy musieli zrobić w 5 minut. Wkrótce z korytarza słychać krzyki podoficera i kaprali. Nie można zrozumieć co krzyczą i trzeba wyjść na korytarz żeby dowiedzieć się o co im chodzi. Wychodzę i ustawiam się w dwuszeregu. Okazuje się, że jest to zbiórka do mycia. Należy wziąć przybory toaletowe i plutonami (czyli około 30 osób) udać się do umywalni. Nie ma zbytnio czasu na umycie się, a już o goleniu można zapomnieć. Nie dosyć, że woda jest zimna, to na mycie mamy około 3-4 minut. Potem biegiem do sali i wychodzimy na śniadanie.

Jeszcze jest ciemno i zimno. Idziemy na stołówkę. Na razie nikt się do siebie nie odzywa. Stajemy w kolejce. Od kucharzy otrzymujemy pierwsze typowe dla starego wojska pytanie: - Ile dziś staremu ? Odpowiedzi są różne. Kilku moich kolegów wiedziało o co chodzi - czyli jarzyło* - jak to się mówi w wojsku. Pytanie dotyczy ilości dni jakie zostały do wyjścia z wojska. Odpowiedzi na początku bywają różne. Jedni strzelają, drudzy odpowiadają np. kosmos - co powoduje zdziwienie i złość starego, a jeszcze inni nie mówią nic. Stary więc, mając na początku dobry humor, pokazuje palcem na jadłospis, gdzie w rogu można zauważyć wypisane cyferki. Trzeba je zapamiętać i codziennie odpowiednio modyfikować, gdyż pytanie to będzie bardzo często występowało w naszej początkowej karierze wojskowej. O serwowanych posiłkach opowiem w dalszej części. Na komendę "Kończą jedzenie - koniec jedzenia - powstań wychodzą" pełni oburzenia, gdyż wielu nawet nie zjadło połowy z tego co dostało, powstajemy i ustawiamy się w dwuszeregu. Padają komendy i idziemy na kompanię.

Ogłaszane jest przygotowanie do apelu i poprawianie porządku. Cóż, wydaję nam się, że porządek już jest, więc nie robimy nic, ale okazuje się, że go nigdy nie ma. Mimo, że jest czysto trzeba udawać (czyli ściemniać*), że coś się robi. Ściemnianie w wojsku jest sztuką i ten kto ją posiądzie będzie miał częściowy spokój. Idziemy wreszcie na apel. Uczymy się jak z dwuszeregu zrobić kolumnę czwórkową. Trening trwa około 5 minut i jest trochę denerwujący. W czasie marszu okazuje się, że należy iść równo - co nie jest takie łatwe jak to się może wydawać. Jak można wymagać od ludzi różnego wzrostu aby szli takim samym krokiem. Później okazuje się, że można - a dodatkowo trzeba jeszcze mocno przybijać. Początkowe apele wydają nam się interesujące, może powiedzą coś ciekawego? Po kilku jednak apelach zaczyna nas denerwować, że w kółko mówi się o tym samym: żeby był porządek, dyscyplina itd. Oczywiście zdarzają się i śmieszne sytuację - o nich napiszę dalej. W ciągu dnia powinny odbywać się trzy apele - po śniadaniu, po obiedzie i wieczorem przed capstrzykiem* i generalnie na szkółce było to przestrzegane. Po apelu kapral zaprowadził nas na cykle*. Tutaj zapoznano nas z pomieszczeniami, muzealnym wyposażeniem "klas" i omówiono "program nauczania".

Będąc w cywilu wyobrażałem sobie, że instytucje wojskowe posiadają sprzęt nowoczesny i wysokiej jakości. Potocznie przecież wiadomo, że większość wynalazków stworzona jest najpierw w celu niszczenia ludzi, a później dla ich dobrego wykorzystania, ale wojsko (a właściwie jego wyposażenie) to jedna wielka prowizorka. Po czterech godzinach lekcyjnych - każda po 40 minut - przychodzi czas na II śniadanie. Najczęściej jest to kawa z mlekiem, bułka i coś tam jeszcze. Gdyby nie wystawiony chleb to można do obiadu chodzić głodnym. Po śniadaniu znowu 4 godziny lekcyjne. Trzeba przyznać, że przez pierwszy tydzień to nawet zajęcia odbywały się planowo, później jednak... ale o tym później. Na obiad zaprowadzono nas jak zwykle - czwórkami, a po obiedzie czas wolny. Dowiedzieliśmy się pierwszych podstawowych rzeczy: Jak się ścieli łóżka (na capstrzyk, zaprawę i na wyjściowo); Jak meldować się gdy ktoś starszy stopniem wchodzi do pokoju i wiele innych mało potrzebnych pierduł. Pierwsze dni były przeznaczone na naukę tych podstaw. Później po obiedzie już nie siedzieliśmy w koszarowcu. Młody żołnierz nie może się nudzić, a że "prowizorkę" trzeba cały czas naprawiać, to praca zawsze jakaś była. Ustawiano nas na korytarzu i odliczając, kierowano do pracy - bynajmniej nie umysłowej. Czasami także w czasie wolnym, po obiedzie, trenowaliśmy musztrę*. Po kolacji jest czas wolny, więc wszyscy zabierają się do sprzątania rejonów*. Tak oto zbliża się godzina capstrzyku*. Około 21.00 toaleta wieczorna. Jeszcze tylko apel wieczorny, ścielenie łóżek do capstrzyku i czas spać. Tak oto w wielkim skrócie wygląda dzień na szkółce. Dni są do siebie łudząco podobne. Po kilku dniach, rano, dochodzi jeszcze zaprawa.

* * *

Patrząc przez okno w naszym pokoju widziałem ludzi chodzących po chodniku i bardzo im zazdrościłem - teraz dopiero można było docenić życie w cywilu. W tym początkowym okresie, w naszym plutonie ułożyliśmy dwie zwrotki piosenki "PRZEŻYJ WOJSKO" (do muzyki "Przeżyj to sam" zespołu LOMBARD). Trzecia zwrotka, napisana przeze mnie, została stworzona miesiąc później na któryś cyklach.

PRZEŻYJ WOJSKO

Na wojsko patrzysz bez emocji
Na przekór trepom, kapralom w brew
Gdziekolwiek jesteś - w dzień czy w nocy
Jedziesz na szmacie, pucujesz zlew
Ktoś inny myśli tu za ciebie
i wciąż za uchem słyszysz krzyk
Ty na to lejesz - tak jest lepiej
Bo wiesz, że wszystko to tylko pic

REF. Przeżyj ten syf , Przeżyj ten syf
Nie zamieniaj serca w twardy głaz
Póki jeszcze serce masz

Widziałem wczoraj znów za bramą
Szczęśliwych ludzi, wesoły tłum
A Ja tu siedzę patrząc z żalem
Jak wolno cyfra spada w dół
Kapitan cedził ostre słowa
Od których nagła zbierała złość
Zaczęła w tobie myśl kiełkować
Że znów dostaniesz ostro w kość

REF...

Miałeś w cywilu wiele czasu
Tutaj on inny wymiar ma
Mijają chwile, dni, miesiące
Jak długo jeszcze będziesz tu
Wychodzisz dzisiaj znów na wartę
Potem nakrywka*, obierak*, grzyb*
I myślisz sobie - niech to licho
Kiedyś to wreszcie skończy się

REF...

 

Słowa tej piosenki oddają dosyć wiernie targające nami uczucia, kiedy w czasie tych pierwszych tygodni w wojsku wielu z nas miało najczarniejsze myśli w swoim życiu, kiedy wielu z nas próbowało w ten czy inny sposób wydostać się z wojska, kiedy wielu z nas myślało o samo okaleczeniu. Niektórym się udało - wyszli, inni zostali kalekami do końca życia - w imię ZASZCZYTNEJ SŁUŻBY OJCZYŹNIE.

* * *

Izby żołnierskie są urządzane w sposób regulaminowy . Znajdują się tam metalowe łóżka, blaszane szafki i stołki. Na łóżkach, w ciągu dnia, nie można nawet siadać. Ostatnio wprowadzana "humanizacja" pozwala wieszać na ścianach obrazki, plakaty czy zdjęcia. Jak wiadomo ludzie zebrani przypadkowo mają różne zainteresowania, więc zdarza się, że pod zdjęciem papieża wisi obrazek roznegliżowanej panienki, a zespoły dyskotekowe mieszają się z plakatami zespołów trash-metalowych.

Ostatnio także, pozwolono przywozić własny sprzęt grający. Musiał on jednak być na baterie, gdyż ktoś kiedyś wymyślił, że na parterze koszarowca nie powinno być gniazdek w izbach żołnierskich. Do dzisiaj łamię sobie głowę - dlaczego ? Osobiście przez pierwsze 40 dni (czyli do przysięgi) nie słyszałem żadnej piosenki, czy też audycji radiowej, bo nie było czasu. Podłoga w sali u nas była drewnianym parkietem, mówię o tym ponieważ w ramach porządków bardzo często musieliśmy pastować i froterować podłogę, a że rzadko mieliśmy pastę do podłogi musieliśmy ją smarować pastą do butów. Nie dziwne więc, że po kilku dniach nie mieliśmy czym czyścić butów. Wyposażenie izby żołnierskiej, nie jest zbyt komfortowe, ale da się jakoś żyć.

Kłopot jest z szafkami, nie dosyć, że są małe to jeszcze jedna szafka przypada na dwóch i do tego można w nich trzymać tylko określone rzeczy odpowiednio poukładane. Na tym można by zakończyć opisywanie pomieszczenia w którym mieszkają żołnierze służby zasadniczej. Trzeba tylko dodać, że generalnie miejsce to robi przygnębiające wrażenie.

* * *

Patrząc na starszych żołnierzy zauważyłem, że różnią się oni swoim wyglądem kilkoma szczegółami - na pierwszy rzut oka mało istotnymi. Trudno na początku zorientować się całej symboliki w tych szczegółach. Generalnie można powiedzieć, że im starszy żołnierz tym ubranie na nim wydaje się "luźniejsze". Po wyglądzie żołnierza, jego ubraniu i kilku drobiazgach, możemy dowiedzieć się o jego miejscu w hierarchii falowej*. W najniższym szczeblu, czyli jako kot* wszystko jest dopięte na ostatni guzik, pas dociśnięty - nieraz za mocno - i znajduje się w szlufkach, buty dopięte także na ostatnią dziurkę. Na pasie nie ma żadnych bojówek*. Po przycince* - czyli po około 4 miesiącach - można wyjąć pas ze szlufek i założyć na niego jedną bojówkę, a także popuścić opinacze na butach o jedną dziurkę - zostajemy baniakami*.

Po około 5 miesiącach - wtedy kiedy nasz stary schodzi na cywila* (ma do wyjścia 30 dni) - odbywa się obcinka*; na pas zakładamy jeszcze jedną bojówkę, popuszczamy opinacze o jedną dziurkę i stajemy się wickami* (wicerezerwą). Po około 8 miesiącach naszej służby jedną bojówkę podnosi się do góry, a miesiąc później można już zapuszczać wąsy. Gdy mija ok. 12 miesięcy krzyżuje się bojówki i popuszcza jeszcze jedną dziurkę w opinaczach. Na 150 dni przed wyjściem do cywila na bojówkach pojawia się blaszka z centymetra krawieckiego (niektórzy zakładają ją na opinaczach) i opinacze są zapięte na pierwszą dziurę - czyli są bardzo luźne - stajemy się rezerwą*. W różnych jednostkach rezerwiści podkreślają swoją pozycję w różny sposób. Na szkółce były to znaczki, przedstawiające charakterystyczne symbole dla dane fali, zakładane na lewą kieszeń od bluzy mora. W następnej jednostce były tzw. eRki, czyli odpowiednio owinięta kolorowym drucikiem żabka od szelek. Barwy i wzór eRki nie są przypadkowe. Każda fala ma bowiem swoje barwy - i tak:

Pobór zimowy - biało niebieskie    
Pobór wiosenny - żółto zielone    
Pobór letni - żółto niebieskie    
Pobór jesienny - żółto czerwone    

Na takiej eRce możemy więc rozpoznać z jakiego poboru jest żołnierz (po kolorach na eRce), w jakich latach służy w wojsku (po liczbach lat na eRce) i w jakiej porze roku wychodzi do cywila (po kolorze litery R). ERki były noszone w kieszeniach spodni i dodatkowo przyozdabiane frędzlami - również danego koloru falowego.

Najwyżej w hierarchii falowej stoi cywil*. Na 30 dni przed wyjściem do cywila zdejmuje on bojówki, goli wąsy i zapina opinacze znowu na ostatnią dziurę, wywijając paski od opinaczy - po tym można go odróżnić od kota. Na 10 dni przed wyjściem do cywila niszczy, bądź odstępuje eRki, falę wkłada do książeczki wojskowej i zakłada pas wyjściowy. Ostatni element czasami nie występuje, gdyż wielu koni nie pozwala na takie odstępstwa od regulaminowego ubioru. Widząc żołnierza w mundurze wyjściowym, najłatwiej rozpoznać jego miejsce w hierarchii po opinaczach, pasie i czapce. Opinacze i pas są takie same jak w ubiorze polowym (oczywiście pas jest skórzany, a nie parciany). Czapka zaś na rezerwę zostaje "falowana" czyli deformowana. Orzełek na czapce jest wyginany "do lotu na wolność". Niektórzy jeszcze wykorzystują w płaszczu zimowym guziki z tyłu - guzików tych jest cztery czyli tyle co dziurek na opinaczach. Im bardziej popuszczone opinacze to tym więcej odpiętych jest guzików. Także krawat ma swoją symbolikę; im dłuższy tym młodszy jest żołnierz.

* * *

Kiedy zbliża się wieczór znaczy to, że najwyższy czas na zrobienie rejonów. Po kolacji podoficer ustawia nas w dwuszeregu na korytarzu i pierwszemu lepszemu żołnierzowi każe mówić cyfrę od 1 do 7. Następuje odliczanie o podaną liczbę i na kogo wypadnie na tego bęc - idzie sprzątać.

Oczywiście ci co nie zostali odliczeni nie będą bezczynni, ale mogą więcej pościemniać - sprzątają w pokojach. Podstawowe rejony to: korytarz, kibel, umywalka, klatka schodowa, prysznice i piwnica. Naturalnie, inne są rejony w innych jednostkach, ale generalnie są one podobne. Najbardziej podpadnięci idą na kibel. Nie jest to zwykłe przemycie szmatą. Zrobić rejon ubikacji nie jest łatwo. Po pierwsze pisuary muszą być białe, a że wojska nie stać na "wc-kaczkę" to biedny elew* chwyta w swoje zręczne palce żyletkę i skrobie, aż do skutku. Po przejściu fazy wstępnej w tworzeniu "porządku" w ubikacji, należy zwrócić uwagę na "cylindry" - czyli muszle klozetowe. Bardzo często zapychają się. W takim przypadku trzeba zaopatrzyć się w sprężynę i jakoś to odetkać. Z tymi "cylindrami" zawsze były kłopoty. Instalacja odprowadzająca nieczystości miała chyba jakąś wadę, bo zawsze na 6 muszli 4 były zapchane. Po obiedzie, kiedy wszystkich ciągnęło za potrzebą, trzeba było ustawiać się w kolejki (ok. 100 elewów na 2 muszle). Po "zrobieniu" muszli trzeba wykonać podłogę. U nas podłoga była wykładana małymi kafelkami koloru brązowego. Należało ją wypastować... pastą do butów i po przeschnięciu, na każdym kafelku trzeba było zrobić "dyskietkę". Polegało to na tym, że kafelek był "wykręcany" szczotką do butów. Gdy się zrobiło wszystkie kafelki, ręka w nadgarstku chciała odpaść.

W czasie sprzątania w ubikacji, robiący ten rejon zamykał drzwi, aby nikt mu nie wchodził na świeżo wydyskietkowaną podłogę, więc w tym czasie nikt nie miał prawa załatwiać się - no, chyba że na trawniku poza koszarowcem. Już nie mówię o tym, że często trzeba było pastować rury kanalizacyjne, przecież to normalka w cywilizowanym świecie. Dyskietki musiały być także na drzwiach. Tutaj jednak trzymały się one dłużej (trudno jest bowiem chodzić po drzwiach) więc rzadko się je robiło. Po zrobieniu już całego rejonu, należało to zgłosić podoficerowi, aby ten go przyjął lub nie. Po przyjęciu kibla, drzwi otwierały się i po kilku godzinach dyskietek już nie było prawie wcale widać. Tak oto ponad półtora godzinna praca została efektywnie wykorzystana.

Korytarz miał około 50 metrów, dlatego też, w przeciwieństwie do ubikacji gdzie pracował najczęściej jeden, góra dwóch, na korytarz wyznaczano najczęściej od 10 do 12 żołnierzy. Tworzono po dwie grupy, które napierały z dwóch stron korytarza i spotykały się po środku. Na początku tworzono w wiaderku miksturę składającą się z wody, mydła, pasty do zębów i kremu do golenia. Z tych składników należało ubić pianę i można było rozpoczynać sprzątanie. Najpierw dwóch z trampkami wycierało gumową podeszwą czarne szramy na płytkach, powstające od ciężkich wojskowych butów. Potem następny, szczotką ryżową zwilżał pianą płytki. Za nim dwóch, wysypując wiórki drzewne, wycierało tą pianę z podłogi. Ostatni, w tym procesie technologicznym, zamiatał wiórki. Z korytarzem także były kłopoty. Bardzo często nie robiło się piany, laliśmy zbyt dużo wody i trudno było później ją zebrać. Wióry bardzo szybko się zamaczały no i robiło się błoto.

Inne rejony były bardziej "sztukowe". W umywalni trzeba było gazetą wytrzeć lustra i krany, a podłogę przejechać mokrą szmatą, raptem ok. 30 minut, ale nie było sensu tego wcześniej meldować podoficerowi, więc ściemniało się te 2 godziny. Klatką schodową też nie należało się zbytnio przejmować, zawsze na niej było ciemno, bo nikt nie wymieniał żarówek. Nieraz tylko, jak podoficera miał któryś z kaprali, to sprawdzał kurz na poręczach. Najbardziej sztukowe były prysznice. Tam tylko wylewało się kilka wiaderek wody na podłogę.

* * *

W ciągu pierwszych dni, sprzątanie wydawało nam się bardzo męczące. Dawaliśmy z siebie dużo, myśląc, że jak będziemy robić dobrze i szybko to wszystko będzie w porządku. Już jednak po kilku dniach, wielu zrozumiało, że nie liczy się efekt pracy, ale sama praca, a właściwie pozoracja pracy, a nasze zaangażowanie może tylko obrócić się przeciwko nam. Zaczynamy więc jak najmniej rzucać się w oczy i ściemniać*. Nie każdy jest jednak taki mądry na początku, kiedy to wystraszony i niepewny swego losu, dla świętego spokoju, robi wszystko czego od niego chcą - szybko i w miarę solidnie. Po zgłoszeniu zakończenia pracy w nagrodę otrzymuję nową pracę. Młody żołnierz bowiem, nie może być bezczynny.

* * *

Po kilku dniach przychodzi czas na pierwsze służby. Do przysięgi może to być: dyżurny kompanii*, pomocnik dyżurnego biura przepustek, pododdział alarmowy i nakrywka*. Moją pierwszą służbą był dyżurny kompanii. Teoretycznie o służbie powinno się wiedzieć przynajmniej na 24 godziny przed nią, ale ja o niej dowiedziałem się na 2 godziny przed objęciem. Służba jak to służba. W nocy bardzo się dłuży, w dzień trzeba być cały czas w ruchu. Jak nie chłopiec na posyłki to szczotka w rękę i zamiatać siódmy raz korytarz, albo zrobić na mokro kibelek. Po zdaniu służby regulaminowo przysługuje 4 godziny odpoczynku, ale cóż, młody żołnierz nie odpoczywa. Przyjmując służbę otrzymujemy biało-czerwoną opaskę (zupełnie jak byśmy strajkowali).

W ciągu pierwszych dni oczywiście nie wszyscy się znali, nawet z widzenia. Aby móc zapalić papierosa należało się spytać podoficera - Czy można wyjść na palarnie, no i wielu z pewnym respektem (gdyż należało się o to zapytać regulaminowo) myliło mnie z podoficerem i salutując, jąkało się, że to niby muszą zapalić. Musiałem wtedy wyjaśniać, że ja tu jestem tylko malutkim, nic nie znaczącym pionkiem i że o to muszą spytać się podoficera. Później jeszcze (na szkółce) przyjmowałem służby na kuchni. Jedyną zaletą tej służby było to, że w nocy się spało. Ale tak po za tym to bardzo nie lubiłem tej służby. W kuchni nasza rola polegała głównie na noszeniu ciężkich kociołków, ciągłym utrzymywaniu porządku i myciu talerzy i kubków. Najgorzej było w piątki, kiedy to oprócz normalnych obowiązków dochodziło jeszcze przyniesienie jedzenia na trzy dni. Jeżeli sobie uświadomimy ile waży jedzenie na trzy dni dla ok. 500 żołnierzy i że wszystko należy przenieść własnymi rękoma, bez żadnego wózka, to możemy sobie wyobrazić jaka była to przyjemna praca. Pod koniec służby, jeżeli kucharze stwierdzili, że niezbyt się przemęczyliśmy, przynosili kilka czyścików i z wielką radością rzucali nam je na lotnisko zalewając biały proszek wodą. Lotnisko to główna jadalnia. Było ona duża, tak że po odsunięciu stołów i taboretów przypominała wielkie lądowisko. Podłoga nie miała prawa być biała, co zmuszało nas do kilkukrotnego przemywania. Wreszcie po uporaniu się ze wszystkimi głupimi obowiązkami szliśmy na kompanię. Tam po uporaniu się z rejonami szliśmy wreszcie spać.

* * *

Przydzielono nam wreszcie broń. Na pierwszych zajęciach uczyliśmy się ją rozkładać i składać. Nie jest to trudne. Początkowo interesowaliśmy się nią. Wychowani na różnych filmach sensacyjnych utożsamiamy się z Rambami i innymi Chuck'ami Noris'ami, aby później odnieść wrażenie, że tak naprawdę sprawy się mają trochę inaczej niż fikcja filmowa. Gdybyśmy zrobili wykres wykorzystania broni to w 95% okazało by się, że służy ona do czyszczenia, w 4.9% do noszenia na ramieniu, a w 0.1% do strzelania. Siedząc po południu i szlifując każde wgłębienie czy szczelinę kałasza* stajemy się powoli pacyfistami, którzy na sam widok broni uciekają gdzie pieprz... . Kiedy już taką wypucowaną bronią przychodzi nam strzelać ze ślepej amunicji to łzy pojawiają się w kącikach spojówek. Widząc na filmach, jak różnego rodzaju herosi jedną ręką, trzymając ciężki karabin maszynowy, wykańczają całą armię niegrzecznych Wietnamczyków, chce nam się śmiać kiedy my z pozycji leżącej nie możemy wcelować do tarczy znajdującej się o 150 metrów.

Do przysięgi wykonałem 3 strzelania w tym 2 z kałasza i 1 z Kbks (taka długa flinta). Z kałasza jest trudno w cokolwiek wcelować i to nie z powodu złej jakości tej broni, ale dlatego, że zanim wyczuje się tą broń, zanim człowiek się wstrzela, broń trzeba zdać i w nowej jednostce (po szkółce) otrzymuje się nową - oczywiście o innych parametrach strzeleckich. Jak już wspomniałem samych strzelań jest mało. W ciągu całej służby wykonałem może z 10 strzelań. Jak na półtora roku jest to bardzo mało. Tłumaczono się "brakiem funduszy na szkolenie", a ja w takim razie pytam się - Co mnie to obchodzi ? Jeżeli już Ojczyzna zabiera moje najlepsze lata, nie pytając o zgodę, to dlaczego ja mam być wyrozumiały i słuchać wykrętnych wymówek o słabej kondycji materialnej państwa. Tutaj dochodzimy do sedna moich rozmyślań o wojsku. Posłużę się znowu przykładem wykresu wykorzystania, tym razem, czasu w wojsku. Nie licząc spania możemy powiedzieć że:

1% przeznaczony jest na szkolenie (teoretyczne i praktyczne) 10% do 20% czasu przeznaczone jest na służby. 49% to czas na ściemnianie - tzn. wtedy gdy mamy postawione jakieś "zadania" z którymi możemy poradzić sobie w kilka minut, podczas gdy mamy na to przeznaczone np. 2 dni. Reszta czasu służy do zalegania (tj. odpoczywania, leżenia itd.)

Oczywiście proporcje zmieniają się w zależności od stażu, lecz dotyczą one tylko dwóch ostatnich pozycji. Przeprowadzając prosty rachunek możemy stwierdzić, że w ciągu umownych 540 dni naszej służby 5 i pół dnia przeznaczamy na szkolenie, ok. 100 dni (zależnie od pododdziału do jakiego należymy) przeznaczone jest na służby, a reszta czyli około 400 z hakiem wykorzystywana jest do celów, które bynajmniej nie służą Ojczyźnie. Jeżeli chodzi o szkolenie to każda kompania ma swój plan, który jednak jest fikcją. Wszystko to, co wynosimy z wojska można nauczyć się (przy zdolnościach nawet największego debila) w ciągu 1 do 2 miesięcy. Cóż, doprawdy nie wiem co jest przyczyną, że przymusowa służba zasadnicza trwa tak długo. Powodów może być kilka - interes kadry zawodowej. Wg szacunków już w 1992 roku uzawodowienie Wojska Polskiego wynosiło ponad 60%. Być żołnierzem zawodowym oznacza, że jest się co najmniej podoficerem (przyjmijmy tutaj dolną granicę: plutonowy - dla nie znających stopni wojskowych może być pomocny dodatek na końcu książki).

Większość prac w jednostkach - przy obecnym stanie uzbrojenia naszej armii - mogą wykonywać żołnierze szeregowi, którzy pochodzą tylko ze służby zasadniczej (nie wliczając kadetów w szkołach wojskowych, gdyż takich nie ma w jednostkach liniowych). Poza tym znaczna większość służb w koszarach przypada na zwykłych żołnierzy szeregowych no i cóż ostatni najważniejszy moim zdaniem powód: czyli pieniądze. Wszystko to co robi żołnierz zawodowy, jakąkolwiek pracę czy służbę, ma swoją wymierną cenę i jest wliczane w płacę. Natomiast żołnierz służby zasadniczej może mieć wg regulaminu służbę co 24 godziny i nie mieć z tego dosłownie nic. Żołd bowiem jest stały i jego wartość jest śmiesznie niska. W moim przypadku (rok 1992) przy minimalnych płacach ok. 2 miliony złotych dostawaliśmy 300 tys. żołdu dla stopnia starszy szeregowy. Mam więc w takim razie kilka pytań do decydentów, którzy są odpowiedzialni za taki stan rzeczy: Dlaczego służba wojskowa jest taka długa skoro efektywność czasu wykorzystanego wynosi średnio 5% ?

Jaki cel ma wykorzystywanie żołnierzy do prac porządkowych, które w większości są tak bzdurne, że nie warto o nich mówić ? Jaki cel ma kierowanie ludzi, którzy mają jakiekolwiek zdolności, na stanowiska, które odbiegają od ich możliwości ? Co zrobić aby w wojsku, mimo licznych haseł o humanizacji, człowiek był człowiekiem, a nie "workiem galarety" jak to określił kiedyś pewien chorąży ? Co zrobić aby żołnierz będący już w wojsku widział sens tego co robi ? Przecież powszechnie wiadomo, że przy braku jakiejkolwiek motywacji, nie wyszkoli się nikogo. Minęły już bowiem czasy kiedy wmawiano propagandowe hasła i wymuszano odpowiednie zachowanie zgodne z panującą ideologią. Pytań jest jeszcze całe mnóstwo. Odpowiedzi prawdopodobnie będą wygodne dla odpowiednich grup społecznych, ale proszę także pomyśleć czasami o "workach galarety" i ich wymuszonym poświęceniu. W końcu nikt nie neguje pracy dla Ojczyzny ale niech ona będzie wykonana jak najlepiej, a nie na sztukę.

* * *

Nadchodzi pierwsza niedziela. W czasie unitarnym można iść do kościoła, ale trzeba to uczynić w grupie zorganizowanej. Późniejsze niedziele już nie były takie wolne, jak to powszechnie jest przyjęte. Przez 4 czy 5 niedziel pakowano nas w autobus i wywożono do pracy. Należało przesunąć siatkę okalającą pewną jednostkę o 3 metry. Ogrodzenie to miało z parę kilometrów. Brnąc w wielkim błocie i wodzie, wyciągaliśmy słupki ważące ok. 300 kg. Potem kopaliśmy dołki na głębokość szpadla (ok. 1.5 m) i wkładaliśmy tam wcześniej wykopane słupy. Nie była to praca lekka. Gdy wracaliśmy na obiad do jednostki, cieszyliśmy się widokami zza szyby autokaru, a jedzenie smakowało nam jak nigdy.

* * *

Po kilku dniach przejęli nas kadeci. W ramach praktyk mieli nami dowodzić przez miesiąc. Cieszyliśmy się z tego, bo nasi kaprale dali nam się ostro we znaki. Pamiętam, jak drugiego czy trzeciego dnia zaczęli wymagać od nas meldunków, gdy któryś z przełożonych wchodzi do pokoju. Należało wówczas krzyknąć "powstań - baczność !" i zameldować mniej więcej że np. "Panie kapralu szeregowy x melduje pokój pierwszego plutonu w czasie uzupełniania porządku". Gdy po kilku wejściach "przełożonych" nie za bardzo nam te meldunki wychodziły wreszcie wieczorem zdenerwował się kapral i po wejściu do pokoju zaczął tego meldunku pytać wszystkich po kolei. Cóż, co się wtedy działo... pierwszy nie powiedział nic, drugi zaczął się jąkać że "pokój się sprząta", trzeci stwierdził że "pierwszy pluton w stanie spoczynku...", a gdy doszedł do mojego kolegi dowiedział się, że znajduje się w "ósmym pułku". Kapral wydarł się tylko "czy ty wiesz co to jest pułk ?", machnął ręką i wyszedł. Długo jeszcze wspominaliśmy to wydarzenie. Innym razem, gdy jeszcze nie znaliśmy wszystkich z kadry jeden mój kolega miał służbę dyżurnego. Zawołał go kapral do pokoju i leżąc, kazał zawołać Mieresa. Był to major, zastępca komendanta naszej szkółki. Kolega nie wiedząc o tym wyszedł na korytarz i na cały głos zaczął krzyczeć - Mieres ! Kaprale długo zwijali się ze śmiechu.

Meldunki nie muszą być regulaminowe. Po godzinie 15.00, kiedy to kadra wychodzi do domu, zaczynają obowiązywać prawa fali (choć na szkółce nie ma prawdziwej fali). Kiedy chcieliśmy się o coś zapytać kaprali lub jeżeli zostaliśmy zawołani, wtedy należało wyrecytować wierszyk, który mniej więcej brzmiał tak:

Szanowny dziadku rezerwisto, Ja kot szaro bury z kitą zadartą do góry na wysokość Pałacu kultury melduję, że...

Z kadetami też nie było lekko - byli jeszcze młodzi i nie wyżyci. Po za tym byli zamotani, ale cóż, sami w wojsku byli dopiero pół roku. Kadeci nie za bardzo byli lubiani przez kadrę zawodową, ale nas to nie obchodziło. Ich rola ograniczała się do zaprowadzania nas na posiłki i zajęcia, a także na treningi musztry. Trzymali także służby podoficera dyżurnego - wyjątkowo, gdyż wszyscy mieli stopnie takie jak my - szeregowy.

* * *

W drugim tygodniu zaaplikowano nam szczepionkę przeciw tężcowi. Baliśmy się, że jest to tzw. "delbeta", którą kiedyś dawano na wzmocnienie organizmu. Faktycznie, delbeta wzmacniała organizm ale po wyjściu z wojska przestawała działać i wtedy odchorowywało się swoje. Jednak delbet się teraz nie daje, nota bene nie dodaje się także bromu do kawy. Po zastrzyku zaprowadzono nas na musztrę, potem przed posiłkiem kazano nam się rozebrać z kurtek polowych, a że była długa kolejka do stołówki to staliśmy rozgrzani na mrozie. Na wyniki nie trzeba było długo czekać.

Wieczorem, gdy wysłano mnie do pracy dostałem dreszczy. Powiedziałem o tym starszemu szeregowemu. Ten popatrzył na mnie i powiedział "Dobra pójdę z tobą na izbę, ale jak kłamiesz to mnie popamiętasz". Poszliśmy, a tam oczywiście nie ma lekarza tylko pielęgniarz. Dał mi termometr. Ja, ledwo już stojąc na nogach zmierzyłem temperaturę. Okazało się, że mam 39.6 stopni. Nie zrobiło to nich żadnego wrażenia. Dano mi tylko polopirynę i powiedziano "Jak do rana nie minie to się zgłoś" ! Rano obudziłem się i wydawało mi się, że gorączka minęła. Poszedłem się załatwić i gdy wracałem zakołowało mną i z ledwością doszedłem do łóżka. Więcej nie pamiętam. Zaniesiono mnie na izbę i tam lekarz stwierdził - zapalenie gardła ! Najważniejsze, że skierował mnie na izbę. Młody żołnierz ma duże trudności aby tam się dostać. Na izbie musiałem oddać mundur - dostałem pidżamę i szlafrok. W pierwszej chwili nie wiedziałem jak się zachować - czy można się kłaść na łóżku? Okazało się że można. Od razu przespałem cały dzień z gorączką, która dopiero ustąpiła po 48 godzinach. Przebywający w izbie żołnierze (oczywiście młodzi) muszą także robić rejony. Dla mnie było to barbarzyństwo, ale kto się tam liczył z moimi uczuciami. Na szczęście nie brano na rejony ludzi z wysoką gorączką, więc się jakoś uchowałem. Następnego szoku doznałem w czasie posiłku - toż to była "walka o ogień", kto pierwszy ten lepszy. Przez pierwszy dzień na izbie nic nie jadłem. Gdy się człowiek już wyspał to jako rozrywka została mu tylko telewizja i radio. Telewizor w sobotę zabrali sanitariusze do swojego pokoju i tyle żeśmy oglądali.

Na izbie poznałem kilku ludzi którzy próbowali wydostać się z woja. Jeden prawie codziennie sikał w pościel. Bluźnili na niego, a on dalej robił swoje - udawał, ale że miał w papierach o przebytych chorobach nerwicowych więc go odroczyli na 12 miesięcy - dostał B12. Drugi udawał głupiego, miał do tego predyspozycje, zresztą on chyba na prawdę był trochę szurnięty. Błąkał się nocami po jednostce, wychodził z szyku. Gdy mu lekarz powiedział, że nie jest groźny i nikomu nie zagraża to i tak go tu przetrzymają - zaczął gonić swojego dowódcę kompanii z nożem od niezbędnika. Wysłano go na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Trzeci znowu, już żonaty bez przerwy wpatrywał się w zdjęcie swojej ukochanej. Poza tym dostawał ataków przypominających epilepsje. Dostał chyba 6 miesięcy odroczenia - B6. Najbardziej żal było mi chłopaka, który miał chore płuca. Często pluł krwią, a mądrzy lekarze stwierdzali, że to chwilowe. Nie zapomnę jak wojskowy "lekarz" oglądał jego kartę choroby i odczytując symptomy choroby nie mógł opanować się od śmiechu ! Po trzech dniach należało opróżnić już izbę chorych i stwierdzono, że już jestem zdrowy. Po południu przyniesiono moje rzeczy (zginęła mi tylko czapka) i skończyła się definitywnie moja przygoda z izbą chorych.

* * *

Znowu w "domu", trochę już tęskniłem do chłopaków. Trudno w to uwierzyć, ale i leżenie może się w końcu znudzić. Tutaj, na kompanii nic się nie zmieniło - dalej ryki kaprali i kadetów, bezsensowna praca od 8.00 do 22.00 przerywana apelami i posiłkami. W czasie gdy ja leżałem sobie na izbie, mój pluton był na pierwszej taktyce. Podobno nie było lekko. No, ale cóż - z tego pieca chleba jeszcze nie jadłem. Będąc już wzbogacony o doświadczenia kolegów w czasie apelu przed następną taktyką, zgłosiłem się ochotniczo do pracy. Trochę tego żałowałem, bo gdy zaprowadzili mnie do "magazynku" z ziemniakami gdzie było z kilka ton zgniłych ziemniaków i kazali sortować trochę mniej zgniłe ziemniaki od bardziej zgniłych, to nie mogłem przez dłuższy czas patrzeć na drugie danie w czasie obiadu. Zobaczyłem na własne oczy jak robione są w wojsku kiszone ogórki i kapusta. To, że panuje tam niesamowity smród można jeszcze zrozumieć, ale że w wielkich kadziach i beczkach można zobaczyć pływające berety, pety... . Także gdy zbiera się kapustę z kadzi nikt się z tym nie certoli. W kadziach tych jest kilka desek i żołnierz biorący udział w połowie, wchodzi na te deski i widłami wybiera smakowite kąski. Nie warto wspominać, że czasami poślizgnie się i wpadnie do smakowitej kapusty . Trzecia taktyka też mnie ominęła z powodu służby. Za to czwartą i piątą zaliczyłem, co się tam działo... Do końca służby wkurzała mnie wojskowa uprząż. Na szelki wiesza się całe wyposażenie - maska, bagnet, saperka, OP 1* (płaszcz przeciw- chemiczny), torbę z maniorką i menażką i czasami plecak. Na to wszystko jeszcze broń i ciężki hełm. Gdy już się z tym wszystkim człowiek upora trzeba przejść kilkaset metrów na pole taktyczne. Tam byliśmy dzieleni na mniejsze grupy i hulaj dusza. Jest czołganie, bieganie, kopanie, skakanie, przełażenie po drutem kolczastym no i dosyć częste zakładanie maski przeciwgazowej. Poznajemy broń przeciw innym żołnierzom - Kałasz; Poznajemy broń przeciw samochodom nieprzyjaciela - Kałasz; Poznajemy broń przeciw-czołgową - Kałasz; No i broń przeciwlotniczą - Kałasz (możemy strzelać do samolotów - np. F15

- aż z trzech pozycji - leżąc, klęcząc i stojąc). Po tych wszystkich "nowinkach technicznych" przychodzi decydujące natarcie na nieprzyjaciela z nieśmiertelnym - huuura!, wielu zmieniało wymowę litery "r". Aha, zapomniałbym. Jest jeszcze włożenie płaszcza i spodni OP-1. Strój ten wymyślił chyba jakiś masochista. Płaszcz i spodnie ujdą w tłoku ale te zapięcia... . Palce jeszcze długo bolą po włożeniu tego gumowego kondoma. Po tych wszystkich atrakcjach nie chce się żyć. Nie wiem dlaczego wielu później - zwłaszcza po wojsku traktuje to jako przygodę - no, ale to nie moja sprawa. Mam tylko nadzieję, że gdyby wybuchła jakaś wojna (odpukać w niemalowane drewno) to nie każą nam iść walczyć z całym tym majdanem.

* * *

Z perspektywy czasu inaczej już patrzymy na wiele spraw. W naszych wspomnieniach zostają tylko te pozytywne, a i te negatywne jakoś nie wzbudzają w nas tyle emocji. Są jednak sprawy, których nie życzy się nawet wrogom. Po wielu miesiącach przebywania w wojsku zauważyłem, że najpierw obiecujemy sobie, że gdy tylko będziemy mieli taką możliwość to "im" pokażemy, a gdy tylko przychodzi co do czego - machamy na to ręką. Taka już chyba natura ludzka - czas leczy wszystkie rany, ale przez wzgląd na innych nie możemy zawsze machać ręką.

Oglądając film pt. "KROLL" zwróciłem uwagę na bardzo ciekawą scenę. W początkowych ujęciach obserwujemy żołnierzy pracujących w deszczu na jakiejś bocznicy kolejowej, przygotowujących transport wojskowy. W pewnym momencie widzimy zarys żołnierza, który na tle jaskrawego światła wygląda jak prawdziwy komandos - pasek od hełmu wisi niedbale, buty żołnierskie, oporządzenie sprawiają, że myślimy sobie - bohater, który dobrze czuje się w swojej roli. Lecz kamera pokazuje twarz - cała mokra i ukazująca bardzo duże zmęczenie. Poprzednie wrażenie znika bezpowrotnie. Takie jest wojsko - z zewnątrz ład, dyscyplina i porządek, gdy jednak bliżej przyjrzeć się tej instytucji to poprzedni czar znika. Dlatego wojsko cieszy się zaufaniem i popularnością, którą cieszyć się nie powinno. Gdyby rodziny i najbliżsi wiedzieli dokładnie, co ich synowie robią w wojsku, procenty dla wojska nie były by aż tak duże. Czego tak naprawdę można nauczyć się wojsku ? Krótko wymienię te najważniejsze rzeczy: egoizmu, wulgaryzmu, chamstwa, pijaństwa no i złodziejstwa. Na szczęście u większości nie jest to nauka trwała. Niektórzy twierdzą, że w sytuacjach ekstremalnych człowiek ukazuje swoją mniej przyjemną stronę. Chyba jest w tym trochę prawdy, ale czy wojsko powinno wszystkim żołnierzom pokazywać jakimi są naprawdę śmieciami ?

* * *

W czasie szkolenia unitarnego nie można zapomnieć o treningach musztry. Tutaj muszę powiedzieć, że kadeci nas trochę zaniedbywali - po prostu nie chciało się im z nami nigdzie chodzić. Gdy już ich trochę przyciśnięto z góry wtedy się nami zajęli. Nigdy nie myślałem wcześniej, że można obrzydzić chodzenie. Łażenie całymi godzinami - w dzień, czy w nocy w niezbyt wygodnych, ciężkich butach powodowało, że wielu dostawało od lekarza pozwolenie na trampki. Ale to nic w porównaniu z tym gdy pod swoją "opiekę" wzięli nas z powrotem kaprale. Chodzenie z kałasznikowami (jakaż to uniwersalna broń) wyciągniętymi przed siebie nie należy do przyjemności. Na treningach jest także wiele innych elementów, ale jak to kogoś interesuje niech sobie poczyta Regulamin Musztry. W czasie tych pierwszych miesięcy trzeba pamiętać o ważnej rzeczy. Pod żadnym pozorem nie możemy zaniedbywać higieny, zwłaszcza nóg i zębów. Podczas długiego chodzenia w butach wojskowych, można sobie bardzo szybko zniszczyć nogi na całe życie. Odciski to nic w porównaniu z grzybicą, której bardzo trudno jest się później pozbyć. Jedzenie w wojsku jest bardzo kiepskie - przeważa skrobia (ziemniaki, kasza itp.) za to bardzo mało jest witamin. Na początku, brak witamin wpływa na zęby, możemy to częściowo zrekompensować częstym myciem. Bardzo często niszczymy sobie żołądki, ale na to już nie mamy wpływu. Jedzenie jest, można to tak nazwać, jałowe - powoduje to, że większość pieniędzy przeznaczamy na słodycze. Pamiętam, że dziennie jak nie zjadłem czekolady to czułem się jak na głodzie narkotycznym (chociaż nigdy narkotyków nie brałem, ale to jest chyba podobne uczucie). Nie trzeba wspominać jak słodycze działają na uzębienie i układ trawienny ale nie można się było pozbawiać tej jednej z nielicznych przyjemności w wojsku. Generalnie można powiedzieć, że treningi musztry odbywają się tylko w okresie unitarnym. Zdarzają się one później, ale to już nie to samo.

* * *

Jeżeli chodzi o rozrywki w wojsku to właściwie nie ma o czym mówić. Za młodego nie ma czasu na telewizję czy radio, a poczytać gazetę można sobie w kiblu - po capstrzyku (jak się pali światło). Jeśli chodzi o gazety to docierała do nas tylko "POLSKA ZBROJNA". Według mnie nie przestawiała specjalnej wartości informacyjnej, czy higienicznej. Pisali tam same bzdury wymyślone przez jakiś wysokich oficjeli, hasła o potrzebie służby, wyrzeczeń, emeryturach dla wojskowych itp. - a papier był zbyt twardy i śliski - dupa się kaleczyła. Później, w nowej jednostce, dostawaliśmy "WIARUSA" i "ŻOŁNIERZA POLSKI". Pierwsza była jeszcze dosyć znośna, a druga miała dużo zdjęć. Materiał informacyjny - poza nielicznymi wyjątkami - był ogólnie mówiąc - kiepski. W Olsztynie była biblioteka, która przez nielicznych była odwiedzana. Czasami zdarzało się wygospodarować kilka chwil na służbach - zwłaszcza w nocy. Kilka razy - w czasie Wielkanocy - puszczono nam wideo. Do dyspozycji zostają nam jeszcze koledzy. Krążące czasopisma, książki były jak najbardziej wykorzystywane. Rozmowy na przerwach, różne kawały, historie, "pewne" informacje o skróceniu służby dopełniały całej listy rozrywek. Jak by o wojsku nie mówić, to na pewno uczy ono nas doceniania wolności.

* * *

Dużo można by mówić o inteligencji kadry wojskowej. Można sobie tłumaczyć, że przecież to też ludzie itd., ale... No właśnie - jeżeli już za coś bierze się pieniądze (i proszę mi nie mówić, że małe) to trzeba się chociaż starać. A jak wygląda zwykły dzień przeciętnego konia ? (Opisuję zwykły dzień na szkółce).

Rano, idzie się na apel razem ze swoimi podwładnymi, później ewentualnie zaprowadza się ich na zajęcia. Następnie udaje się na pododdział, gdzie można sobie pograć w ping-ponga, w szachy (jeżeli poznało się zasady) lub w warcaby (tu zasady są prostsze). Tak pracowicie spędzony ranek mija i zbliża się południe. Można je zapełnić rozmowami o złej sytuacji państwa, miasta, rodziny lub wypisywać jakieś kwity. Po południu zostaje jeszcze apel i... do domu. Czasami dostaje się jakąś służbę, wtedy burzy się cały porządek dnia, ale już następnego wszystko wraca do normy. Na początku wiele zachowań koni może wzbudzić śmiech, ale z czasem już nie jest do śmiechu - bezsilność i brak jakichkolwiek perspektyw zmian dopełniają kielich goryczy. Jak bowiem można szanować swojego przełożonego, który na apelu stwierdza, że "Ktoś fujarą rozbił pisuar", że "Osobiście wolę ten tańszy papier, bo przynajmniej palce nie wchodzą w dupę", albo "Słyszałem, że wczoraj dojebaliście siódmej..." - chodziło o mecz siatkówki między kompaniami. Mówiła to osoba, która posiadała wykształcenie wyższe... Zresztą do wulgarnego języka trzeba się przyzwyczaić, przeklinają wszyscy - od szeregowców poprzez plutonowych, sierżantów, chorążych, kapitanów, a skończywszy na majorach - z wyższymi nie rozmawiałem. Chcąc nie chcąc, aby być zrozumianym, trzeba jako przerywników, używać słów typu... można się chyba domyślać.

* * *

Po usłyszeniu znienawidzonych, melodyjnie wykrzykiwanych słów "NA KOMPANII OGŁASZAM POBUDKA, POBUDKA WSTAĆ" i porannym przebudzeniu - które zawsze było dla mnie bardzo niemiłym uczuciem - przychodził czas na zaprawę. Jest zimno i ciemno, a teoretycznie trzeba zrobić trzy duże kółka (ok. 2.5 km). Zwykle jednak można ściemniać, gdyż nikomu specjalnie nie chcę się kontrolować o 6.00 . Po zaprawie szybka toaleta, śniadanie i apel poranny, który przebiega według jednego schematu. Najpierw okrzyk powitania, jakaś głupia gadka i podział pracy. Zwykle na apelu pojawiało się kilku "sępów", czyli koni, którzy potrzebowali kilku żołnierzy do pracy. Od sępów nie można było się uchronić. Po wybraniu nieszczęśników do pracy reszta szła na cykle. Tu także następowała wstępna selekcja przez nowe sępy. Często bywało tak, że na zajęcia szkoleniowe nie było ludzi - wszyscy już pracowali. Jeżeli zdarzyło się jednak, że znalazło się kilku na zajęcia, wtedy siadało się w ławkach i do drugiego śniadania można było zapaść w półdrzemkę. Oczywiście koń prowadzący zajęcia budził delikwenta jeżeli tylko zauważył że śpi, ale nie mógł upilnować wszystkich. Pamiętam, kiedyś, któregoś dnia wszedł kapitan i zapytał nas czy są wśród nas elektronicy. Oczywiście znalazło się kilku i stosownie do swoich kwalifikacji... opróżnili kosze na śmieci w jego kancelarii. Po jakimś czasie zaczynamy rozumieć, że w wojsku za żadne skarby nie można pokazywać swoich umiejętności. Najbardziej potrzebni są malarze, murarze, ślusarze, stolarze itp. Po wyłowieniu odpowiedniego zawodnika ma on już przesrane. Za darmo, nawet bez podziękowania, będzie musiał wykonywać pracę, nie będącą jego obowiązkiem. a potem gdy już swoje zrobi - nie daj Boże dobrze - kilku następnych koni wymyśli, że można to zrobić u nich np. w domu. Żołnierze bardzo często są wykorzystywani - czasami są to prace dla jednostki, czasami dla kadry zawodowej.
Oczywiście, zdarza się, że dostaną urlop lub przepustkę. Gdy prace te są wykonywane z własnej woli, to przez ogół osobnicy tacy zostaną napiętnowani mianem: dziobak, lub ciągol. Nie trzeba chyba mówić, że nie są oni lubiani, ale cóż - każdy kombinuje jak umie, jeżeli tylko dziobanie nie jest szkodliwe dla współtowarzyszy to można jeszcze to wybaczyć, gorzej gdy podkopuje się dołki swoim kolegom.

* * *

Zdarzają się w całej zbiorowości żołnierskiej ludzie niepokorni, podpadający lub po prostu mający pecha. Dla nich przygotowane są kary dyscyplinarne. Po za licznymi karami nieregulaminowymi typu pucowanie kibelka, przebiegnięcie się lub dodatkowa praca, kadra ma także kilka kar regulaminowych do których zalicza się: - upomnienia i nagany - ZOMZ czyli Zakaz Opuszczania Miejsca Zakwaterowania - areszt.

O tych pierwszych karach nie warto pisać - wiadomo - są to ostrzeżenia. Druga wymieniona kara jest już bardziej dokuczliwsza. Można ją otrzymać do 28 dni (w zależności kto karze i za co). Oprócz tytułowego zakazu wychodzenia są stosowane dodatkowo jeszcze inne nieprzyjemności, takie jak bieganie do oficera dyżurnego w pełnym oporządzeniu przed capstrzykiem, alarmy dla ZOMZ'u itp. Areszt jest największą karą dyscyplinarną i może go nakazać dowódca jednostki do 14 dni. Dawniej areszt nie liczył się do służby wojskowej i trzeba go było dosługiwać, obecnie (1992/1993) dosługuje się tylko samowolne oddalenia. Dla odbywających karę aresztu przygotowano "komfortowe" warunki. Śpią na gołych dechach pod jednym kocem (w zimie pod dwoma), w nocy nie można gasić światła w celi. Ponadto trzeba w ciągu dnia przepracować 10 godzin, ale bardzo często pracować należy dłużej, gdyż nieraz nie zalicza się wykonanej pracy. Regulaminowo, w czasie aresztu przysługuje: 7 godzin snu, buty bez sznurowadeł i chusteczka do nosa.

* * *

Powoli, po jakże podobnych do siebie dniach, zbliża się przysięga. Wielu czuje już powiew wolności - pierwsza przepustka ! Coraz częściej w rozmowach między nami pojawiają się plany - co będziemy robić. Jedni będą non stop jedli, drudzy spali, trzeci pili, inni pójdą do swoich dziewczyn. Każdy myśli o tym, że dostanie przepustkę stałą i będzie można popołudniami wychodzić na miasto. Poza tym skończy się musztra no i oczywiście nie będziemy już tak ganiani. Nic bardziej mylnego. Ale o tym później. Po drodze w czasie popołudniowych zajęć zostajemy przygotowywani do najtrudniejszej służby jaką jest warta. Przygotowanie to polega na wkuwaniu na pamięć całych fragmentów regulaminów. Mamy więc za zadanie nauczyć się na pamięć (tak jak wierszyki w szkole) m.in. Prawa użycia broni, Obowiązki wartownika, Prawa wartownika i Co wartownikowi wolno. Zainteresowanych odsyłam do dodatku REGULAMINY.

Na tydzień przed przysięgą zaczynają się "prawdziwe" przygotowania. Musztra jest częściej, no i zaczynają się dopasowywania, prasowania itd. Tak naprawdę, dla młodego żołnierza nie jest najważniejsza sama przysięga, jak chce się to wmówić oficjalnie, ale perspektywa zobaczenia swoich bliskich i pierwsza przepustka. Każdego ogarniają wątpliwości - co będzie później... ale co tam - witaj przysięgo ! - witajcie ludzie ! - witaj wolności ! W przeddzień przysięgi - na apelu południowym - zwrócono nam uwagę na odpowiednie zachowanie się podczas uroczystości i na przepustce, a już kategorycznie zabroniono spożywania alkoholu, jako rzecz niegodną żołnierza. Właściwie nie zwracałbym uwagi na ten epizod, gdyby nie fakt, że tego samego dnia, wieczorem, trzeba było wynosić prawie nieprzytomnych żołnierzy zawodowych z ich kancelarii.

* * *

Przychodzi wreszcie ta chwila. Nikt od 4.00 już nie śpi. Każdy myśli tylko o tym, że już za niedługi czas zobaczy normalnych ludzi, swoich bliskich. Przez okno już ok. 6.00 można zobaczyć pierwszych cywili. Po ogłoszeniu pobudki wszyscy są gotowi - nikt przecież nie spał. Oczywiście, nie ma w dniu przysięgi zaprawy, więc czasu jest dużo. Gdy idziemy na śniadanie za płotem widać ludzi nas obserwujących. Trochę dziwnie je się w mundurze wyjściowym, jest on bardzo usztywniający, ale kto tam się tym przejmuje. Po śniadaniu znowu oczekiwanie. Niektórzy cywile podchodzą do okien i próbują wywołać swoich bliskich. My niby nie możemy nawet rozmawiać przez okno, ale zawsze można coś wykombinować. Po kilku jednak chwilach konwersacji wpada kapral i każe zamknąć okna. Obserwując cywili przez okno dziwimy się, że są tak różnie ubrani. Przebywając cały czas pośród zielonych i szarych współtowarzyszy tracimy poczucie rzeczywistości. Wreszcie zbliża się chwila rozpoczęcia przedstawienia. Ustawiamy się w szyku i ze śpiewem na ustach idziemy na plac. Tutaj wszędzie dookoła są najzwyklejsi ludzie, jakie to piękne uczucie ich wszystkich widzieć. Nas bardzo trudno rozpoznać. Wtłoczeni wszyscy w takie same mundury jesteśmy tacy sami - mimo, że każdy ma inne wnętrze to armia sprawiła, że mamy takie same opakowania. Próbujemy dawać jakieś znaki, lecz wielu dopiero po przysiędze się odnajdzie. Wreszcie padają sakramentalne słowa, które wcześniej powtarzane były aż do znudzenia - PODODDZIAŁY MŁODEGO ROCZNIKA, DZIESIĘĆ KROKÓW NA WPROST MARSZ - wszyscy krokiem defiladowym przemierzamy plac i zatrzymujemy się. Po wyjściu żołnierzy wyznaczonych do sztandaru, zaczyna się przysięga - zdejmujemy czapki i podnosimy prawe dłonie. Powtarzamy rotę i wracamy na swoje miejsce. Jeszcze tylko przemówienia, podziękowania i inne dyrdymały. Idziemy na pododdział, zdajemy broń i ustawiamy się plutonami. Zostają nam wręczone przepustki. Jesteśmy wolni. Jeszcze tylko odnajdujemy swoich bliskich i...

* * *

Oczywiście wiele z tego, co obiecuje się przed przepustką nie można zrealizować. Czas ucieka jak szalony i znowu musimy wsiadać do pociągu. Znowu znajome mury i nowe zadania jakie postawiła przed nami Ojczyzna - sprzątanie, ustawianie, przenoszenie itd.

Po przyjeździe do jednostki właściwie nic się nie zmieniło. Te same krzyki, polecenia i te same prace. Chodzimy wpół uśpieni, ale głośne i zdecydowane polecenia szybko przywracają nas do rzeczywistości - w tym bagnie nie ma chwili wytchnienia. W dzień przysięgi po raz pierwszy mamy zmianę kodu. Po 40 dniach na początku naszej "cyfry" do wyjścia mamy czwórkę. Powoli dochodzi do naszej świadomości, że tych dni do wyjścia jest bardzo dużo - cóż, żyje się jednak dalej. Coraz szybciej, wielkimi krokami zbliża się pierwsza warta. Teraz zostanie sprawdzona nasza gotowość bojowa - tak jak to mówi regulamin.

* * *

Około 14.00 idziemy na instruktaż. Prowadzi nas kapitan. Dowódcą warty będzie plutonowy z mojego plutonu*, trochę świrnięty facet. Na instruktażu kapitan pyta nas po kolei wykutych na blachę regulaminów i poprzez scenki zatrzymywania regulaminowego i zmiany wartownika pokazuje nam jak należy właściwie się zachowywać. Tak naprawdę to regulaminowe zachowywanie wykorzystywane jest tylko w czasie kontroli wartownika. Komu się chce w środku nocy bawić w recytowanie głupot. Po instruktażu mamy jeszcze dwie godziny. Plutkowi "palą się styki" czyli trochę się boi, więc każe nam czyścić wszystko co jest możliwe - maski, chlebaki, OP 1* itp. Wreszcie nadchodzi chwila odprawy*. Ustawiamy się na placu apelowym i czekamy na oficera dyżurnego jednostki. Przychodzi jakiś kapitan. Padają komendy. Sprawdzają nam broń. Kilka pytań i możemy iść na wartownię. Nie jest tak źle jak to się wcześniej wydawało.

Wartownia jest przekazywana. Przyjmują ją nasi rozprowadzający* i dowódca warty - dygający pluto. Wchodzimy na wartownię. Tutaj dostajemy amunicję i ładujemy ją do magazynku. Żołnierze pierwszej zmiany idą na posterunki. Reszta może usiąść i pooglądać telewizję. Jak na razie nie jest najgorzej. Ok. 19.00 przynoszą nam kolację. Następują zmiany wartowników. Ja mam drugą zmianę, więc idę teraz. Mój posterunek jest przy samej wartowni i sztabie - jeden z gorszych posterunków. Zaczęło się. Te dwie godziny dłużą się niemiłosiernie. Jest bardzo zimno. Po powrocie na wartownię jestem wykończony, a tu jeszcze 3 razy będę wychodził.

Na wartowni bynajmniej się nie odpoczywa. Pluto rzuca nas na szmatę. Pucujemy kibelki i podłogę. Od 23.00 zmiany odpoczywające mogą się położyć na leżankach. Po dwóch godzinach snu jesteśmy budzeni i nieprzytomni ubieramy się i idziemy na posterunki. Najgorsze na służbach są noce. Proszę spróbować sobie wyjść zimą na powietrze (może to być balkon) z 5-cio kilowym prętem i stać tam dwie godziny. Jedyną rozrywką jest liczenie kroków albo okrążeń jakie robi się na posterunku. Gdy mija noc, mija także najgorszy okres służby i z wielkim oczekiwaniem czekamy na zmianę. Wreszcie ok. 16.30 przychodzi nasza zmiana i możemy iść na kompanię. Jesteśmy zwolnieni z rejonów, ale nie możemy się położyć, więc na wpół przytomni snujemy się do capstrzyku. Dla mnie radość po powrocie była podwójna. Okazało się, że zadziobaliśmy - jeden od nas na posterunku złapał dwóch cywili, chłopak i jego ojciec grali sobie w piłkę na naszym boisku... no i wpadli. Za ten "bohaterski" czyn kumpel dostał 3 dni urlopu, a pluto był w dobrym humorze i podpisał mi pozwolenie na PJ-tkę*. Z samego rana następnego dnia znowu jechałem do domu. Była to moja ostatnia PJ-tka na szkółce.

* * *

Pracując w niedzielę w pewnej jednostce, rozmawiałem z wartownikami. Wielu z nich miało do wyjścia po 30 parę dni, a napierali służby co 24 godziny razem z młodymi - dzień służby i dzień przerwy. Jak sobie pomyślałem, że po szkółce wyślą mnie gdzieś do lasu i będę w miesiącu na piętnastu wartach... Trzeba przyznać, trochę się przestraszyłem.

* * *

Po przysiędze dostaje się do ręki przepustki stałe zwane popularnie "stałkami". Teoretycznie umożliwiają one wyjście poza rejon koszar, po apelu południowym, na teren garnizonu. Praktycznie jednak, o każde wyjście należy się pytać przynajmniej dowódcy drużyny, a że nasi kaprale nie należeli do ludzi ugodowych, więc nie wychodziliśmy sobie za często. Zresztą pojawił się inny problem - co robić na takiej przepustce w obcym mieście? Wielu, mając jakieś pieniądze, po prostu przepijała je. Ale na jak długo może starczyć te kilkadziesiąt tysięcy ? Kumple z mojego plutonu chodzili często do klubu bilardowego. Ja będąc kilka razy na stałce poszedłem do kina... i to wszystko. Jak bardzo chciało się wtedy być blisko domu, móc chociaż na te kilkadziesiąt minut posiedzieć w nim. Po przysiędze można było także, w miarę możliwości, poruszać się samodzielnie po terenie koszar. Po południu, ci którym nie przydzielono żadnej pracy, mogli udać się do kantyny, albo kawiarenki.

* * *

Mijały tygodnie, czas wlokąc się niemiłosiernie pogłębiał nas coraz bardziej w niepewności, gdzie po egzaminach nas przydzielą. Myśląc coraz bardziej o nowych miejscach przeznaczenia przygotowywaliśmy do egzaminów myśląc, że im lepiej wypadniemy, tym bliżej domu nas wyślą. Pojawiły się pogłoski (na którym młodym roczniku ich nie ma ?), że wprowadzono pobór terytorialny... czyste mrzonki. Zresztą myślę, że nawet te niesprawdzone informacje są potrzebne - ku pokrzepieniu serc. Myśleliśmy także, że wyślą nas do jednostek przed świętami Wielkanocnymi - cóż, ja święta spędziłem na służbie - w kuchni.

* * *

Zaraz przed świętami odbyły się egzaminy. Samo to słowo brzmi poważniej, niż sam fakt ich zdawania. Trwały one cztery dni i żeby ich nie zdać, trzeba było być kompletnym matołem. Po egzaminach dowiedzieliśmy się swoich ocen i jakie służby mamy w ciągu świąt. Otrzymaliśmy także awanse. Około 80% osób dostało starszego szeregowego, ale niewielu się z tego cieszyło - pożytku praktycznie żadnego, a tylko dochodziły nowe obowiązki. Po świętach wiadomo już było, że są przydziały, ale nikt nie chciał z nami o nich rozmawiać. Niepewność stawała się nieznośna. Wreszcie kolega, który wypisywał rozkazy wyjazdu uchylił rąbka tajemnicy... Nie mogłem w to uwierzyć, to by było zbyt piękne, musiał sobie ze mnie żartować, ale nie - z takich rzeczy się nie żartuje. W jego ustach zabrzmiało to jak najpiękniejsza piosenka - miałem resztę służby wojskowej spędzić w Zgierzu !!!, w miasteczku pod Łodzią, do którego można dostać się tramwajem. Były to najpiękniejsze chwile w moim życiu.

Do dzisiaj nie wiem czy przyszło na mnie zapotrzebowanie imienne z mojego WKU - czyli, że ktoś mi to załatwił, czy też los okazał się tak łaskawy. Do Zgierza były dwa miejsca - jedno wykorzystałem ja, a drugie otrzymał chłopak z innej kompanii, mieszkał po Stargardem Szczecińskim. Byłem nielicznym wyjątkiem, który udawał się w rejon swojego zamieszkania. Reszta chłopaków z Łodzi otrzymała takie przydziały jak: Szczecin, Koszalin, Szczecinek, Kołobrzeg itp. Ogólnie rzecz biorąc większość nie jechała w okolice swego zamieszkania, a co bardziej pechowi mieli jeszcze dalej niż obecnie. Większość była z południa Polski, więc gdy się dowiedział jeden kumpel mieszkający pod Przemyślem, że ma jechać do Gołdapi... na pewno mu tego nie zazdrościłem. Oficjalnie o moim przydziale dowiedziałem się dopiero w pociągu jadącym do Warszawy. Jeszcze przed wyjazdem, rano, zrobiono nam pożegnalną zbiórkę. Wypadła żałośnie. Potem załadowano nas w mundurach wyjściowych do brudnego samochodu ciężarowego i zawieziono na dworzec. Bez żalu żegnałem Olsztyn, miasto piękne ale jakże obce.

* * *

Skończył się pewien okres. Wspominając tamte chwile, z jednej strony czuje się pewien sentyment, w końcu została tam cząstka naszego życia. Jakby nie patrzeć człowiek zdał jakiś egzamin życiowy. Nie był on łatwy ani przyjemny, ale jest przeszłością. Z drugiej zaś strony dominuje poczucie straconego czasu - wykorzystanego w tak głupi sposób, że aż nie chce się o tym mówić. Egzamin ten został zdany, ale jak większość tego typu prób nie dał on wymiernych wyników, a tylko zwiększył nasz dorobek doświadczeń życiowych. Poznało się wielu ludzi, obserwowało się wiele zachowań - to też jest ważne, ale kiedy sobie siedzę i wspominam tamte czasy, to cieszę się, że minęły one bezpowrotnie.