NOWA JEDNOSTKA

 

Wieczorem byłem już w Łodzi. Razem z kumplem poszliśmy do mojego domu. Mieliśmy trochę czasu. Wykąpaliśmy się, zjedliśmy coś i trzeba było wyruszać do nowej jednostki. Początkowo mieliśmy kłopot ze zlokalizowaniem jej, ponieważ na rozkazie mieliśmy tylko jej numer, ale okazało się, że mój sąsiad służył w Zgierzu i opisał nam jak mamy do niej trafić.

Na biurze przepustek dyżurujący żołnierz skierował nas do oficera dyżurnego. Ten przedzwonił gdzieś i po kilku minutach pod "oficerką" zjawił się inny żołnierz, który miał nas zaprowadzić do przejściowej kwatery. Żołnierz ten okazał się moim falowcem*. Przybył do jednostki kilka dni wcześniej. Na kompanii przywitał nas podoficer dyżurny (jak się później okazało - mój stary*). Zaprowadził nas do pokoju i mogliśmy iść spać. Na drugi dzień rano musieliśmy iść do Kancelarii personalnej. Tam mieli nas przydzielić do odpowiedniej kompanii. Po drodze kilka razy trzeba było odpowiadać na pytania matematyczne - "Ile tam staremu ?".

Przydzielili mnie i mojego kumpla tam gdzie spaliśmy poprzedniej nocy. Moje szczęście mnie nie opuszczało. Okazało się, że lepiej nie mogłem trafić. Moich falowców było już tam trzech, a mieliśmy tylko jednego starego, zresztą bardzo spokojnego. Jeszcze przez kilka dni przeżywałem szok związany z aklimatyzacją i nie mogłem uwierzyć, że w wojsku mogą być takie luzy. Do obiadu odbywały się jakieś lipne zajęcia, natomiast po południu na kompanii zostawała służba dyżurna (i to nie zawsze), żołnierze którym nie opłacało wychodzić się na stałkę no i my - młodzi.

Nasz stary nie miał "dużego kaprycha" i wymagał tylko podstaw - ścielenie łóżka, zrobienie herbaty, no i od czasu do czasu tłoczenie*, "dyskoteki" itd. Większą liczebnie falą na mojej kompanii była fala wiosenna (starsza służbą ode mnie o 9 miesięcy) i choć teoretycznie nie powinna się ona do nas wtrącać to zdarzało się, że nas trochę pogonili. Pamiętam, jak będąc w kantynie chciałem się czegoś napić, a że nie było oranżady kupiłem sobie herbaty - to był błąd. Przyuważył mnie jeden z wiosny i wieczorem odnalazł mnie na kompanii. Trochę wtedy "przypakowałem".

* * *

Na początku, kiedy młodzi pojawiają się na pododdziale, robi się im zbiórkę i są pytani o to czy chcą iść falowo czy regulaminowo. Oczywiście najczęstszą odpowiedzią jest - falowo. Czym różnią się te dwa pojęcia ? Ogólnie rzecz biorąc, podejście falowe polega na tym, że po godzinie 15.00 - czyli wtedy, kiedy kadra idzie do domu - rządy na kompaniach obejmują starsi żołnierze. Młodzi słuchają tylko swoich starych i wykonują ich polecenia. Określane są prawa i obowiązki młodych. Praw nie ma zbyt dużo, za to obowiązków... Podstawowe obowiązki wymieniłem wyżej.

Naturalnie młodzi dbają o porządek na pododdziale (mówi się że sprzątają dwie najmłodsze fale, ale są od tego wyjątki), składają falowy meldunek każdorazowo gdy wchodzą i wychodzą z pokoju, pytają się o wszystko swojego starego (np. o chęć wyjścia na stałkę* czy inną przepustkę). A czego młodzi nie mogą, cóż, to już zależy od jednostki i od starych. W mojej jednostce młodzi nie mogli oglądać telewizji (bo oczki paliło), leżeć na łóżku, chodzić w cywilnej bieliźnie i na przepustki wychodzić w mundurze (wprowadzono bowiem możliwość wychodzenia w ubraniach cywilnych).

Nasz stary był spokojny i nie wymagał meldunków przy wchodzeniu do sali i pozwolił oglądać telewizję (gdy nie było nic do roboty). Podejście regulaminowe jest bardziej wyrafinowane i wykorzystuje wszelkie nieścisłości wynikające z regulaminu. I tak np. żołnierz decydujący się na takie podejście praktycznie musi większość regulaminu umieć na pamięć, aby wyjść na przepustkę musi mieć zawsze wyprasowany mundur - co wcale nie jest łatwe; wchodząc do pokoju, składać meldunek starszemu stopniem i nawet aby zwrócić się do swojego kolegi prosi o "pozwolenie zwrócenia się do szer. X". Praktycznie i tak wykonuje wszystko, co w podejściu falowym, ale kłopotów jest znacznie więcej. Aby wymagać regulaminów samemu trzeba je znać. Zdarza się bowiem tak, że osobnik który zdecydował się na podejście regulaminowe nie ma wcale tak źle, ponieważ nie za bardzo wiedziano jak go gonić regulaminowo.

Inny rozdział trzeba poświęcić donosicielom, którzy w wojsku nazwani są po prostu (przepraszam za wyrażenie) podpierdalaczami. Oni oczywiście nie idą falowo, chociaż nie wiem jak by tego później chcieli. Nie idą także regulaminowo, gdyż wszyscy się ich boją, ale tacy ludzie wykańczają się psychicznie - ściana milczenia i niezbyt przychylny wzrok mogą naprawdę przysporzyć wiele rozterek.

* * *

Przybyłem do jednostki w nocy z piątku na sobotę. Był to o tyle pechowy termin iż w dniu następnym nie miał kto wydać mi munduru polowego, przydzielić łóżka, a co najważniejsze wypisać mi PJ (na taką bowiem mają szanse nowi żołnierze pojawiający się pod koniec tygodnia w nowej jednostce). Chorąży, który miał akurat wtedy nadzór nie chciał mnie nawet słuchać - przeszkodziłem mu w czytaniu gazety. Chodziłem więc w mundurze wyjściowym, spałem nie w swoim łóżku i dzięki temu, że był weekend i wielu było na stałkach, mogłem żywić się w "ekskluzywnej" stołówce żołnierskiej.

Po tym niezbyt szczęśliwym początku, trzeba było zasięgnąć języka o warunkach panujących tutaj. Dowiedziałem się o możliwości częstych PJ-tek (przeciętnie raz na dwa tygodnie), niezbyt dużej dyscyplinie, małej ilości wart (1-2 na miesiąc) i w ogóle - o dużej "wyginie". Powiedziano mi, że jest "krycie" (czyli dosyć dobrze). Po tych, jakże budujących wiadomościach, należało się wziąć do pracy - typowe sprzątanie rejonów. Korytarz, który tu nazywano tartanem, był krótszy, ale i ludzi było mniej - czasami tylko dwóch. Potem należało sprzątnąć i wypastować świetlicę, a na końcu trzeba było wypucować "trójmiasto" (czyli tzw. węzeł sanitarny składający się z trzech części - umywalnia, palarnia, kibelki).

Przy dobrej organizacji można się było wyrobić w godzinę. A potem gdy porządki robiliśmy bardziej na "sztukę" wyrabialiśmy się w 30 minut. Trzeba też zaznaczyć, że w przeciwieństwie do zwyczajów panujących na szkółce, korytarza nie trzeba było sprzątać trocinami codziennie - w czasie suchych dni wystarczyło raz na tydzień. Po skończonych rejonach musieliśmy jeszcze sprzątnąć w pokojach i to był koniec porządków. Minął pierwszy weekend w Zgierzu.

Rano w poniedziałek po pobudce nie musiałem wychodzić na zaprawę. Z przepustek powracali żołnierze. W Kancelarii Personalnej okazało się, że za bardzo nie wiadomo gdzie mnie przydzielić. Po krótszym namyśle zdecydowano się, że najbardziej przydam się jako mechanik. Nigdy nie czułem się dobry w powyższym fachu mimo, że z wykształcenia jestem elektromechanikiem. Ale jak mi powiedziano później, ten przydzielony etat jest na sztukę. Zacząłem więc nabierać różnych wątpliwości, a że należałem do młodych żołnierzy na wątpliwości była jedna rada - praca. Po przyjściu na kompanie dostałem pierwsze zlecenie od szefa kompanii - niskiego faceta w okularach o donośnym, "trochę" przepitym głosie - wysprzątać kancelarię szefa.

Kancelarie mają to do siebie, że są małe i nie mają zbyt dużej powierzchni; tak więc sprzątanie nie zajęło mi dużo czasu. Szef był zadowolony. Ja też. Następnie przydzielono mi różne rzeczy. Poczynając od kubków i niezbędników, kończąc na betach do spania. Potem kazano podpisać listę pobranych rzeczy (skąd to znałem) przy której stwierdziłem, że wielu rzeczy nie dostałem. Odpowiedź była krótka i lakoniczna - "później". Gdy zapytałem się swojego "starego" o brakujące rzeczy odpowiedział mi żebym to "olał" i że jak mi będzie coś potrzebne to sobie "narucham"...

Okazało się, że dowódca plutonu do którego zostałem przydzielony nie potrzebował mechanika. Wykorzystał to dowódca innego plutonu i "przygarnął" mnie. Dowiedziałem się także, że na początku maja (do jednostki dotarłem pod koniec kwietnia) mam już dwie służby podoficera dyżurnego*. Na przemian z moim falowcem obstawiliśmy trzydniowe święta - pech młodego. Na służby wpisał nas pisarz, który właściwie podejmował większość decyzji. Potem jeszcze w tygodniu musiałem iść za kumpla na wartę, ale w następny piątek czekała na mnie przepustka jednorazowa - tak więc nie narzekałem. Zresztą służby w weekendy miały swoje zalety - spokój, nikt się nie kręcił - można się było nauczyć, o co chodzi w całych tych służbach - w przeciwieństwie bowiem do służb w tygodniu, gdzie wszystko już nie wyglądało tak różowo.

* * *

Obserwując nową jednostkę zauważyłem jedną rzecz. Mimo, że jednostki wojskowe są do siebie podobne to jednak każda ma swoje "osobiste oblicze", pewne różnice. Wynikają one z różnego podejścia kadry do wykonywania obowiązków, a także od przeznaczenia danej jednostki.

Na szkółkach, gdzie główny nacisk przeznacza się na wychowanie młodego narybku, można było zauważyć pewną prawidłowość - młodzi nie mieli prawa mieć wolnego czasu. Najlepiej jak mieli zagwarantowaną pracę od apelu porannego do apelu wieczornego. Bardzo często na załatwienie potrzeb był czas dopiero po capstrzyku. Kadra postępując w ten sposób łapała dwie sroki za ogon. Z jednej strony miała spokój, gdyż nie trzeba było wiecznie być z żołnierzami i pilnować ich, wystarczył do tego jakiś starszy szeregowy, czy młody kapral - z drugiej zaś, żołnierze nie mieli czasu na zastanawianie się nad swoim losem, więc bardzo rzadko skarżyli się. Zresztą skarżenie się i tak nie miało sensu.

Można niby iść zawsze do oficera wychowawczego, ale to jest taki facet, który może wysłuchać żołnierza, przyznać mu rację i podziękować za rozmowę. Kiedy już po przysiędze na jednej z tzw. "godzin informacyjno - wychowawczych" poruszaliśmy nurtujące nas problemy (chodziło o brak wolnego czasu i jakichkolwiek rozrywek) pan porucznik zaczął nas przekonywać, że właściwie to tak musi być bo ktoś przecież musi pracować, aby bawić się mógł ktoś, no i w ogóle wojsko nie ma pieniędzy bo taka jest sytuacja w państwie i takie tam różne... . Po spotkaniu nasz plutonowy, który wszystkiego się dowiedział stwierdził, że jak chcemy płakać o "rozrywki" to on nam może zapewnić wszelkiego rodzaju "zabawy".

Inną pozytywną różnicą między szkółką a opisywaną jednostką były sanitariaty. Na kompanii był węzeł sanitarny, który posiadał trzy natryski z... gorącą wodą. Na szkółce było to, nie do pomyślenia. Nie dosyć, że były wyznaczone godziny kąpieli - najczęściej w piątek między godzinami 17.30 - 18.30, to w czasie tej godziny miało się wykąpać prawie 100 ludzi. Najczęściej już po pół godzinie nie było ciepłej wody - ponieważ podgrzewana była w kotłowni, a tam średnio raz na tydzień wywalano palacza za pijaństwo. Po za tym w Olsztynie nie za bardzo przejmowano się naszą wojskową bielizną. Przez pierwsze trzy tygodnie w Olsztynie nie wymieniono nam jej ani razu, a po tych trzech tygodniach tak wszyscy śmierdzieli, że przypomniało się szefowi, o obowiązku wymiany bielizny. Tutaj zaś - w Zgierzu - po wykonaniu wszelkich prac, brało się ręcznik, mydło i po prostu odkręcało się wodę. Można tak było stać z pół godziny pod prysznicem.

* * *

Pierwsze służby minęły spokojne. Między pierwszą służbą a drugą mogłem wyskoczyć do domu na stałkę. Cóż to było za szczęście. Widzieć te szare, śmierdzące ale jakże kochane, rodzinne miasto. W drugim tygodniu złapałem jeszcze służbę na biurze przepustek. Było z tego później wiele śmiechu.

Kazano mi iść na służbę, a gdy się zapytałem co się tam robi odpowiedziano mi "dowiesz się". Na biurze sierżant zapytał się czy już tu miałem służbę, a ja mu na to, że jestem tu dopiero dwa tygodnie. Zaczął mnie więc szkolić. Wszystkim sprawdzać przepustki, nie wpuszczać bez pozwolenia oficera dyżurnego itp. Ja będąc pokornym uczniem następnego dnia mogłem pokazać swoje nabyte umiejętności. Nie sprawdziłem żadnej przepustki, bo jak zaczęły wchodzić pierwsze konie i poprosiłem o pokazanie przepustki, to spojrzeli na siebie i buchnęli śmiechem.

Nie zrażony pierwszymi niepowodzeniami postanowiłem wykazać się przy bramie i gdy przyjechał dowódca jednostki, oczywiście poprosiłem go o przepustkę. Najpierw zrobił się czerwony, a potem kazał wezwać dyżurnego biura, czyli mojego czcigodnego nauczyciela - sierżanta. Ten spojrzał się na mnie dziwnie i kazał otworzyć bramę. No cóż, na temat otwierania bram wojskowych nie miałem przeszkolenia i zacząłem się z nią po prostu szarpać. Skąd mogłem wiedzieć, że należy najpierw przycisnąć cholerę nogą. Moje usilne próby zauważył kierowca dowódcy, więc wysiadł i jednym ruchem otworzył diabelską bramę. Biedny sierściu (sierżant) musiał polecieć na dywanik i do końca służby ograniczał konwersacje ze mną - ja za to musiałem trochę posprzątać i poćwiczyć otwieranie bramy, a że dowódca jednostki nie należał do ludzi z poczuciem humoru, tego dnia cała kadra chowała się po kątach.

Przed południem zaczęli się pojawiać ludzie, którzy okazali się rezerwistami mającymi odbyć jednodniowe ćwiczenia. Wszystko było by w porządku gdyby nie to, że pomyliły im się miesiące - zgłaszali się o jeden miesiąc za wcześniej. Przyszło ich chyba z dziesięciu - jak to się ludzie garną do wojska. Kilka nudnych godzin i wreszcie przyszła godzina 17.00 czyli godzina mojej zmiany. Przed piątą przyszedł mój zmiennik i mogłem udać się na kompanię.

* * *

Oprócz dość częstych i męczących służb, do obiadu pracowało się na tzw. "stanowiskach funkcyjnych". Mądrze brzmi, ale jest nieciekawie jak w całym wojsku. Po apelu porannym udawało się na warsztaty i zaczynał się roboczy dzień. Nasz dowódca plutonu - chorąży - należał do ludzi, którzy nie posiadali zbyt dużo sympatycznych cech. W jednej chwili potrafił z nami porozmawiać, zaśmiać się, a już za moment wyciągał jakieś stare przewinienie (o którym już wszyscy zapomnieli) i miła pogawędka znikała bezpowrotnie. Zawsze rano scenariusz powtarzał się. Stawaliśmy w jednym miejscu w szeregu i następował "podział pracy". Najczęściej były to te same czynności i po obdzieleniu obowiązkami zaczynaliśmy się rozglądać, co by tu zrobić aby minęły jakoś te godziny. Oczywiście ja i moi koledzy jako młodzi, jeżeli już faktycznie coś trzeba było zrobić, musieliśmy to wykonywać sami. Moja praca na tym warsztacie nie trwała długo. Okazało się, że jestem mało przydatnym mechanikiem, toteż skierowano mnie do magazynu. Tam rządził stary sierżant, który nie jeden płyn miał w gardle.

Dowiedziałem się, że poprzedni chłopak, który u niego był, wyszedł już do cywila, i że poszedł do tego magazynu jako normalny a wyszedł z zaawansowanym uzależnieniem. Ponoć, był częściej widziany pijany niż trzeźwy. Legendą obrosły opowieści o "knajpie pod nabojem" i beczkach spirytusu technicznego (stykowego - do czyszczenia elementów metalowych), ile w tym prawdy ? Nie wiem. Należąc do ludzi niezbyt przepadającymi za mocniejszymi trunkami, "z pewną nieśmiałością" poszedłem do pracy w magazynie. Sierżant wziął mnie na rozmowę i próbował wybadać moje możliwości. Stwierdził, że jak coś zginie to kryminał do końca życia, że do moich obowiązków będzie należało głównie utrzymywanie porządku i napełnianie zbiornika umywalki wodą, a także żebym za bardzo nie rozpowiadał co się będzie tu ewentualnie działo. Ja mu na to, że oczywiście rozumiem i choć należę do ludzi niepijących to jednak będę trzymał twarz na kłódkę. Trochę go zamurowało, nie spodziewał się, że ktoś tak może z grubej rury. Zorientowałem się, że to był błąd - aczkolwiek na dłuższą metę okazało się, że postąpiłem właściwie. Bowiem przez dwa i pół miesiąca gdy byłem u niego nie widziałem go zbyt często na rauszu.

Praca tam muszę przyznać nie należała do uciążliwych. Jednak nie czuło się tam miłej atmosfery - mała szara kanciapa. Poza tym byłem tam sam. Przez kilka godzin siedziałem nie robiąc nic i do tego nie miałem się do kogo odezwać. Czas dłużył się niemiłosiernie tak, że wolałem już mieć jakieś służby, niż iść do magazynu. Po miesiącu przebywania z moim pryncypałem marzyłem o jakiejś zmianie, ale nie wiedziałem jak tego dokonać.

Ze szkółki miałem jeszcze do wykorzystania urlop nagrodowy (3 dni), chciałem go wykorzystać. Gdy dowiedział się o tym sierżant stwierdził, że będę mu potrzebny w sobotę do malowania jego klitki. Byłem w szoku. Kiedy ma się wyjść za mury i wszystko jest załatwione, a tutaj wyskakuje ci taki wał to... Poszedłem na kompanie i załamany zacząłem opowiadać o tym co się zdarzyło. Powiedziano mi żebym "go olał" i żebym normalnie pojechał na ten urlop, "a jak się sierściu zacznie rzucać to powiedz, że byłeś wyprowiantowany". W wojsku bowiem gdy otrzymuje się PJ-tkę albo urlop to dostaję się pieniądze za dni nieobecne. Ja uradowany ubrałem się w mundur i powiedziawszy cyfrę staremu mogłem przez dziurę wyjść na wolność. Biura przepustek bowiem mają taką właściwość, że są stawiane w najmniej odpowiednim miejscu. Przez cały pobyt w Zgierzu może z dziesięć razy wychodziłem przez biuro. Po powrocie do magazynu, oczekując ostrej reprymendy, przygotowałem się na jakąś karę. Sierżant powiedział tylko "żebym nie przeginał pały, bo jak się pogniewamy to będę miał ciepło". Ja pełen skruchy przystąpiłem do ciężkiej pracy, której nie było i zacząłem rozmyślać o wolności.

* * *

Jeżeli ktoś - z ciekawości - wieczorem, przeszedł by płot wojskowy i podszedł do koszarowca mógłby usłyszeć najczęściej: śpiewy, głośno nastawioną muzykę lub krzyki żołnierzy. Krzyki najczęściej są w stylu: "Jeden !!!" a następnie odbywające się głośne odliczanie. Oznacza to, że stary woła młodego i młody ten powinien jak najszybciej przybiec do dziadka. Cóż jeszcze mógł by usłyszeć obserwator wieczornego życia wojska ? Dźwięk tłuczonego szkła z okrzykiem (np. "zima 92 - cieno !!!"). Tłuczone szkło to oczywiście butelki, bynajmniej nie po oranżadzie, a okrzyk jest przedstawieniem się rzucającego odnośnie przynależności falowej. Czasami

można usłyszeć wykrzykiwaną cyfrę*. Usłyszeć można też dźwięk odbijających się o podłogę stołków, przewracanych łóżek itp. Może zaobserwować także żołnierzy powracających z przepustek, wracających od dziury w płocie, a także sportowo ubrane postacie (najczęściej dres i trampki) udające się po "paliwo" dla spragnionych gardeł do pobliskiej "baby". Dźwięki te dla młodego są koszmarem, dla starego zaś stają się niezauważalne. Będąc na korytarzu lub w pokoju słyszymy dość dokładnie, co dzieje się na kompanii. Korytarze są długie i bardzo dobrze przenoszą wszelkiego rodzaju hałasy i wrzaski. Bardzo trudno przyzwyczaić się na początku do klimatu i atmosfery typowej dla życia w koszarach, później z czasem przyzwyczajamy się i sami tworzymy ten klimat, nie zauważamy kiedy ze zwierzyny łownej zmieniamy się w myśliwego - z czasem stajemy się przecież starymi żołnierzami. Na razie jednak przybiegamy na każdy okrzyk naszego starego, wsłuchujemy się w odgłosy jakie wydaje koszarowiec i martwimy się o to czy noc będzie spokojna, czy też o drugiej w nocy nie będziemy musieli biec po wino, albo zabawiać starego robiąc pompki, śpiewać z tubki pasty do zębów, czy też robić dzięcioła*.

* * *

Praca w moim magazynie nabierała rumieńców. Ktoś wymyślił, że trzeba przenieść magazyn znajdujący się nieopodal jednostki do innego magazynu. Zaczęliśmy więc przewozić ciężkie skrzynie z jednego miejsca w drugie. Pomagali nam w tym żołnierze z unitarki*, których niedawno wcielono. Praca szła topornie - bo albo nie było samochodu, albo któregoś odpowiedzialnego człowieka itp. Po kilku tygodniach przewieziono wszystko i należało te magazyny odpowiednio (regulaminowo) wyposażyć. Sierżant kazał więc wykonać odpowiednie prace. Musiałem przymocować gaśnice i tablice informacyjne do ściany. Nie wiele myśląc wbijałem gwoździe gdzie popadło i wieszałem "na sztukę" - aby tylko było. Tak się bowiem wykonuje większość prac w wojsku. Wszystko było by dobrze gdyby nie to, że gaśnica spadła sierżantowi na nogę. Musiałem wybijać dziury i gipsować je, a sierżant postarał się abym już nie musiał przychodzić do jego magazynu. Nie potrzebny mu był "niepijący studencik". Nie pasowaliśmy do siebie, więc bez żalu rozstaliśmy się raz na zawsze. Wróciłem do poprzedniego warsztatu i mimo, że tutaj trzeba było bardziej ściemniać* to jednak nie byłem tam sam, a po za tym, tam też długo nie zagrzałem miejsca.

* * *

Powoli zbliżał się czas przycinki*. Każdy z moich falowców (i ja też) oczekiwał jej jak wizyty u dentysty. Wiadomo, trochę poboli, ale potem będzie lepiej. Któregoś dnia po przyjściu z warty, gdy nasz stary miał sześćdziesiąt parę dni do wyjścia, poprosiliśmy go aby nas przyciął. Nie chciał się zgodzić, ale nalegaliśmy więc wreszcie ustąpił. Naprędce zrobiliśmy zrzutę i napisaliśmy podanie, które jest niezbędne do przycięcia. Po tych wszystkich przygotowaniach kazano nam się przebrać w pidżamy i buty wojskowe. Pod pidżamą nie mogło być żadnej bielizny. W sumie do przycinki było nas sześciu (jeden z mojej fali miał wtedy służbę na biurze przepustek, więc nie uczestniczył w przycince, stary przyciął go następnego dnia).

Wchodziliśmy pojedynczo. Czekanie na swoją kolej można porównać do czekania w poczekalni stomatologicznej. Gdy wreszcie usłyszałem swoje nazwisko ruszyłem. Najpierw musiałem zapukać. Zza drzwi usłyszałem "niżej !", zapukałem więc niżej. Znowu "niżej !". Co do cholery - myślę sobie, niżej jest podłoga ! Pukam więc w podłogę - bingo ! Właściwy ruch, słyszę "wejść". Wchodzę i zaczynam mówić wierszyk. Jeszcze nie skończyłem pierwszego zdania, a tu słyszę abym wyszedł - coś musiałem zrobić nie tak. Wychodzę i pytam się kumpli. Dowiaduje się, że przy wejściu muszę skłonić głowę i skierować się w stronę mojego dziadka. Próbuję jeszcze raz. Po wejściu skinam głową i recytuję wierszyk:

Szanowny dziadku rezerwisto
ja kot szaro bury z kitą zadartą do góry
na wysokość Pałacu kultury z cyfrą od zajebania
proszę o przycięcie z kota na baniaka

Po skończeniu wierszyka stary pyta się o swoją cyfrę. Czasami pytanie to jest "ukryte" i może mieć formę np. Ile dziś świeci gwiazd na niebie ? albo ile jest kilometrów z Warszawy do Szczecina? Bez względu na to jak bzdurna będzie to odpowiedź, należy zawsze powiedzieć liczbę dni jaką nasz stary jeszcze będzie spędzał w wojsku.

Pada także pytanie, czy aby na pewno chcę być przycięty. Wbrew bowiem ogólnemu przekonaniu przycinka, czy później obcinka, nie jest obowiązkowa, co więcej na te pasowania należy zasłużyć, jeżeli bowiem będzie się, jak to się w wojsku mówi "waliło w chuja.", czy też donosiło, wtedy nici z tradycyjnych rytuałów. Po potwierdzeniu chęci przycięcia zaczyna się "zabawa". Najpierw tłoczę* cyfrę* starego, a potem muszę udawać małpę i skakać po palmie, czyli po łóżkach. Do innych atrakcji należy umawianie się z dziewczyną z plakatu, robienie stonki* itd. Ostatni punkt zabawy to pasowanie. Na środku pokoju ustawia się stołki, na to nakłada się prześcieradło i każe się delikwentowi kłaść na tak utworzonym "ołtarzu". Na udach i nerkach kładzione są poduszki, w zęby bierzemy regulamin i jeden ze starszych informuje nas, że musimy w pamięci liczyć sobie ilość otrzymanych "pasów", a po dojściu do 16 (nie musi to być koniecznie liczba 16) powinniśmy spaść na podłogę i krzyknąć "baniak !".

Problem z liczeniem zaczyna się wtedy, gdy bije co najmniej trzech - dostaje się wtedy najczęściej trochę więcej. Zaczęło się - otrzymuje pierwsze pasy... Nie spodziewałem się, że tak bardzo będzie bolało. Zaciskam zęby na regulaminie i liczę w pamięci. Czas zatrzymuje się w miejscu, ból narasta, a to dopiero połowa... Wreszcie następuje wymarzone 16 i turlam się na podłogę i trochę nieśmiałym głosem obwieszczam całemu światu, że stałem się baniakiem*. Wstaję. Muszę jeszcze popuścić jedną dziurę w opinaczach, wypić ćwierć szklanki wódki i wyjść. Wchodzi następny "pacjent". Ja udaję się na czaty. Cały czas bowiem, ktoś obserwuje, czy nie idzie jakaś niepożądana osoba. Po skończeniu części oficjalnej następuje zbiórka i odczytany zostaje rozkaz nocny. Dowiadujemy się jakie prawa nam przysługują. Są to m.in.: jedna bojówka* na pasie, cywilne majtki i skarpetki, leżenie na łóżku "z uziemieniem" czyli jedna noga zawsze musi być na podłodze. Po odczytaniu rozkazu dostajemy po jednej bojówce i ogłoszone jest zawieszenie fali*. Impreza trwa do wczesnych godzin rannych.

* * *

Do innych zabaw dziadków należą: dyskoteki*, zajączki*, szafy grające* itd. Wszystko zależy od inwencji i wyobraźni. Największą przyczyną, choć nie jedyną, wszystkich "zabaw", które często nie są zabawne, nawet dla niektórych starszych żołnierzy, jest wszechogarniająca nuda. Inne powody do alkohol, tradycja, a także zwykła mentalność żołnierzy. Jednak nuda jest czynnikiem najważniejszym.

Przytoczę taki przykład: Gdy przybyłem do jednostki, po szkółce, była ona bardzo liberalna - nikt za bardzo nie przejmował się co robią żołnierze po południu, nie było żadnych nadzorów, po apelu południowym można było bez żadnych przeszkód wyjść na stałkę*. W tamtych czasach nie wychodziły na jaw żadne sygnały o naruszeniach stosunków międzyludzkich i mogę osobiście poświadczyć, że nikomu się zbytnio nie chciało wygłupiać w nocy, gdyż było się zmęczonym po przepustce i szło się po prostu spać. Oczywiście nie znaczy to, że zabaw nie było w ogóle, ale było ich zdecydowanie mniej. Zostały spełnione dwa podstawowe warunki braku zainteresowania "zabawami":

1) Większość mieszkała w okolicy - pobory terytorialne - Czyli miała po co wychodzić na przepustkę - chociażby do dziewczyny. Komu bowiem będzie się chciało wychodzić na przepustkę do obcego miasta bez pieniędzy ?
2) Nie było zbytnich utrudnień z wychodzeniem na przepustki. Wystarczyło się wypisać w "książce wychodzących z koszar" (choć i to nie zawsze) i pryskać w cywilkach przez płot (w cywilkach młodzi mogą wychodzić po obcince*).

Jakie były tego konsekwencje ? ano takie, że ludzie nie dziczeli. Jeżeli ktoś bowiem posiedzi kilkanaście popołudni nie mając czym się zająć, to staje się zgryźliwym, sfrustrowanym bydlakiem, który zrobi wszystko aby wylać z siebie cały żal do otaczającego świata. Jeżeli już muszą być pobory przymusowe to należy traktować żołnierzy jak żołnierzy zawodowych. Oczywiście nie mówię tu o płacy (to jest nierealne), ale w czasie pokoju żołnierze nie muszą siedzieć w koszarach. Niech zostaje tylko niezbędna służba i ci którzy nie mają dokąd pójść (tacy też są), a reszta niech po obiedzie idzie do domu i niech przychodzi rano następnego dnia. Wiem o tym, że tutaj też należy spełnić parę warunków, ale zapewniam, że rozwiąże to szereg bardzo ważnych problemów, a i samobójczych prób będzie mniej.

* * *

Żołnierze od czasu do czasu otrzymują "wiele atrakcji". Jedną z nich jest tzw. marsz kwartalny. Teoretycznie powinien odbywać się on, jak nazwa wskazuje, co trzy miesiące, ale zależy to od dowódcy kompanii (są tacy, którzy nigdy nie byli na takim marszu). Rano przed godz. 6.00 ogłaszany jest alarm i po kilku minutach bieganiny wszystko się uspokaja, a żołnierze idą na śniadanie. Po śniadaniu wszyscy wychodzą i idą pieszo ok. 20 km Na początku jest wiele rozmów, dowcipów i żartów, ale już po kilku kilometrach zaczyna ciążyć karabin i hełm, a upał staje się nie do zniesienia. Czasami, już za miastem, gdy już nikt nie widzi żołnierzy, konie wpadają na pomysł aby "przeszkolić" wychowanków w terenie.

Jest maska p-gaz, nieraz OP-1*, bieg, czołganie, świece dymne, bieg, czołganie... . Potem nie można ode ssać maski od twarzy. Po dojściu do celu odbywa się strzelanie ćwiczebne (do ukazujących się figur). Powrót odbywa się najczęściej już w samochodzie.

* * *

Podczas marszu można zauważyć kilka ważnych szczegółów. Jednym z nich jest kondycja fizyczna żołnierzy zawodowych. O kondycji żołnierzy służby zasadniczej nie będę tu pisał, ze względu na to iż ten problem jest często poruszany w massmediach, a o kondycji żołnierzy zawodowych można usłyszeć bardzo rzadko. Jednym zdaniem można powiedzieć, że jest ona bardzo słaba. W czasie marszu przez cały czas było z nami dwóch żołnierzy zawodowych, a reszta raczyła się piwkiem w samochodzie i była bardzo zmęczona po przejściu 5 kilometrów. Żołnierze zawodowi raz na rok mają sprawdziany fizyczne i można się wtedy nieźle uśmiać. W czasie biegu dochodzi do pełnej współpracy zawodników z kibicami. Ci drudzy na trasie często stoją z rowerami i pomagają jak umieją swoim kolegom z pracy. Oczywiście każdy kombinuje jak umie, ale nie chcę myśleć co by się działo gdyby (odpukać) wybuchła wojna.

* * *

Obcinka* odbywa się wtedy gdy nasz dziadek ma 30 dni do wyjścia. Jest bardzo podobna do przycinki, z tym że trwa dłużej i dostaje się więcej pasów. Po obcince nie musimy już obsługiwać starych, możemy udawać się na przepustki w ubraniach cywilnych a naszym jedynym obowiązkiem jest dalej sprzątanie. Sprząta tak długo jak nie ma żołnierzy młodszych. Mój pobór sprzątał do 11-stego miesiąca służby, ale zwykle już po 8-śmiu/9-ciu miesiącach przychodzą nowe, młode siły. Po obcince zaczyna się nowy etap w naszej "karierze" wojskowej. Jesteśmy już na tyle doświadczeni, że kadra część bardziej odpowiedzialnych obowiązków przekazuje nam - żołnierzom "średnio starym". Służby dla starych żołnierzy stają się rzadkością, za to popijawy stają się coraz częstsze. Życie na służbach staje się bardzo męczące.

* * *

Jak już wspominałem wcześniej, zostałem na szkółce awansowany na starszego szeregowego. Jedyną zaletą tego "wyróżnienia" było to, że dostawało się trochę wyższy żołd. Ale gdybym wiedział co czeka mnie w przyszłości z powodu jednej belki na pagonie... . Z perspektywy czasu, mimo że są i miłe wspomnienia, za nic nie chciałbym znowu mieć służb podoficera dyżurnego kompanii. Pierwsze służby nie zapowiadały niczego strasznego. Odbywałem je najczęściej z soboty na niedziele, czyli wtedy gdy nie ma zbyt dużo żołnierzy na kompanii. Ale nie trwało to długo. Rozpocząłem także służby w tygodniu.

Przed objęciem służby odbywa się tzw. instruktaż. Pierwsze moje instruktaże były śmieszne. Szef nie zawracał sobie nami głowy, ale gdy później zaczęły się kontrole, instruktaże odbywały się w miarę regularnie. Na instruktażu kadra zwykle nie wysila się i po prostu pyta regulaminów i określonych zachowań.

Po instruktażu można jeszcze odpocząć. W naszej jednostce służbę zaczynało się o godzinie 14.00 i o tej porze zakłada się biało-czerwoną opaskę na ramię, lub klips z napisem "służba dyżurna" na lewą pierś, a o godz. 16.00 idzie na odprawę służb i wart. Na odprawę przychodzi oficer dyżurny i jego pomocnik. Od oficera zależy ile odprawa będzie trwała. Byli tacy, którzy puszczali nas po 15 minutach, a bywało tak, że należało przestać i ponad godzinę. Na początku bałem się, że nie odpowiem właściwe na pytanie, lub coś będzie nie tak i mnie ukarzą - można bowiem podpaść za wszystko: włosy za długie, nieogolona twarz, brudne buty lub moro, niepewność w czasie odpowiedzi. Pytania się powtarzają, tak że po kilku razach mówimy co należy. Sekret właściwych odpowiedzi polega bowiem na sprawieniu takiego wrażenia jakbyśmy umieli wszystko na pamięć, tak naprawdę nie umiejąc nic. Sami pomocnicy oficerów (oficer sprawdza warty), często nie znają na pamięć kilku kartek regulaminów. My zaś robiąc dobrą minę do złej gry, udajemy facetów, którym nic nie można zarzucić. Osobiście nigdy nie umiałem na pamięć wszystkich potrzebnych rzeczy z regulaminu, a tylko mniej więcej o co w nich chodziło, ale zaczynałem szybko recytować powtarzane w kółko kwestie i po wyrecytowaniu trzech czy czterech zdań pomocnik przerywał mi i pytał następnego. Oczywiście, nie zawsze się to sprawdzało, ale w zdecydowanej większości zdawało egzamin.

Odprawy bywały łatwe i trudne. Zależało to od osoby i humoru oficera dyżurnego. Bywało tak, że nikt nas nie pytał, tylko sprawdzono nasz wygląd, a bywało i tak, że trzeba było biegnąc na kompanię aby doczytać regulaminy, naprędce ostrzyc włosy czy wymienić czapkę. Bardzo często stoi się na odprawie, mimo że już wszystko zostało sprawdzone, ale dajmy na to jeden z wartowników miał brudną broń i musiał ją wyczyścić na kompanii.

Teoretycznie za nie przygotowanie oficer może nie dopuścić do służby, ale zdarza się to bardzo rzadko i częściej delikwent będzie biegał w nocy do oficera, niż miałby ktoś za niego obejmować służbę. Po odprawie idziemy na kompanię i przystępujemy do "pełnienia obowiązków". Wypisujemy kilka kwitów. Patrzymy kto jeszcze został na kompanii i wypisujemy w książce wychodzących z koszar te nazwiska, które można wypisać. Resztę musimy "kryć" - czyli udawać że są obecni. Wiąże się z tym pewne ryzyko, ale lepiej o tym nie myśleć i tak nic nie możemy zrobić. Zaprowadzamy resztki, które zostały na kolację, a po kolacji zarządzamy sprzątanie rejonów. Do godziny 21.30 powinni wszyscy powrócić z przepustek, ale jak to w życiu bywa, ludzie spóźniają się trochę i są powodem powstawania siwych włosów. Jeżeli tym, którzy są w książce nie wypisani coś by się stało to podoficer może nawet wylądować w więzieniu. Miałem na początku wakacji taką służbę w czasie której nie wypisałem kilku żołnierzy, a po 21.30 jeszcze ich nie było. Dostałem także sygnał, że na dziurach łapią. Po za tym na kompanii odbywała się regularna popijawa. Po zapytaniu się starszych co mam zrobić, poradzono mi żebym ich wypisał. Zrobiłem to w ostatniej chwili - na kompanię wszedł oficer dyżurny. Miałem wtedy pecha, był to bardzo niesympatyczny porucznik. Pochodził po korytarzu i przyglądał się porządkom. Na szczęście śpiewy ucichły i wszystko skończyło by się szczęśliwie, gdyby nie mój kolega, który wrócił z przepustki i jak gdyby nigdy nic wszedł na kompanię nie rozglądając się. Porucznik zobaczył go i zawołał. Tamten podszedł i musiał pokazać książeczkę wojskową, a ja książkę wychodzących z koszar. W książce były wypisane jeszcze trzy osoby, które nie powróciły z przepustki. Porucznik spisał nazwiska i sobie poszedł.

Do 22.00 wróciły jeszcze dwie osoby, ale ciągle nie było trzeciego. Był nim młody z wiosny, który wyszedł na swoją pierwszą stałkę*. Wszyscy podoficerowie po capstrzyku* udają się do oficerki zdać meldunek. U mnie ciągle nie było tego jednego. Na kompanii zaczęto kombinować żeby nic się nie wydało. Około 24.00 zjawił się brakujący młody - pełen wigoru i niezbyt zdrowego oddechu. Starzy wzięli go w obroty - tłoczenie*, odpoczynek*, tłoczenie, odpoczynek itd. Uradzono, że pójdzie delegacja do oficera i poprosi go o to żeby nic nie mówił, a oni za to naprawią dziurę w płocie. Oficer zgodził się, chłopaki dziurę załatali, a rano chorąży, który zastępował dowódcę kompanii na powitanie powiedział mi, żebym się szykował do aresztu. Tak o to można wierzyć koniom. I za co żołnierze mają ich lubić ? Wyjaśnienia trwały ze 3 godziny. Najpierw dowiedziałem się, że mój czy kwalifikuje się pod prokuratora, bowiem Zgierz leży na wzgórzu i jest susza, a ja dopuściłem do tego, że nie było stanu (odpowiedniej liczby żołnierzy obecnych na kompanii - są bowiem określone odpowiednie limity procentowe, aby zachować tzw. gotowość bojową) i gdyby coś zaczęło się palić, to nie miał by kto gasić. Ja na swoją obronę nie miałem zbyt wiele - udowodniłem, że stan był zachowany, nic się nie zapaliło, a po za tym wody nam nie brak. Dowiedziałem się więc, że nikt nie pozwolił mi wypuszczać nikogo na stałkę. Zawsze znajdzie się coś co sprawi, że można cię ukarać. Jednak moja obrona dała jakieś wyniki. Do raportu* stanąłem dopiero dwa tygodnie później i dostałem tylko upomnienie.

* * *

W ciągu mojego pobytu w wojsku, miałem około 50 służb podoficera z tego spokojnych mogłem doliczyć się na palcach. Są one bardzo stresujące i niewdzięczne. Nie dosyć, że trzeba się martwić o wszystko, o to żeby to co dzieje się na kompanii nie wyszło poza jej mury, nie można się wyspać, trzeba ciągle być na nogach, chodzić wieczorem i wczesnym ranem do oficera i spełniać jego - czasem dziwne - zachcianki, to jeszcze rano gdy przychodzi kadra można usłyszeć tylko opierdol. Można jeszcze zrozumieć, że służby są ciężkie, wiadomo, nie są stworzone dla przyjemności, ale bardzo często można zauważyć dziwną dysproporcję. Służby nie są rozdzielone równo.

W mojej kompanii, swego czasu był niedobór starszych szeregowych - kaprali nie było w ogóle. Zwykły szeregowy miał tylko służbę dyżurnego, która właściwie jest mało odpowiedzialna - i tak za wszystko odpowiada podoficer. Nie dosyć, że służby te miał lżejsze to jeszcze miał je o wiele rzadziej. Dochodziło do takich sytuacji, gdzie sprytny dyżurny przespał całą swoją służbę (oczywiście w nocy się zmienialiśmy) a podoficer musiał siedzieć przy biurku, gdyż bał się wpaść. Zawsze bowiem, jeżeli jest się obarczonym zbyt dużym ciężarem odpowiedzialności, zaczyna odgrywać rolę zwykły strach i jest on tym większy i większy jest staż w wojsku. Za młodego często olewało się wiele spraw, które z czasem, mimo woli, stały się ważne, a wielu kolegów (zwłaszcza tych, którzy nie mieli służb podoficera) stwierdzało z przekąsem, że się za bardzo przejmujemy. Służby podoficera były różne. Najgorsze były te po żołdzie i wtedy gdy wychodzili do cywila. Co się wtedy działo. Miałem chęć rzucić wszystko w diabły i uciec gdzieś daleko. Noce jakoś mijały, a szef rano często dziwił się dlaczego "nie wyglądam świeżo?" - co on sobie myślał, że jestem na cholernych wakacjach ?

Wiele też można na służbach zobaczyć: sikających na świetlicy, rzygających na łóżka, skakających z okna na "cztery łapy", pijanych oficerów - nie mających siły chodzić, bijących się na korytarzu, zawody młodych w wyścigach, golasów, a przede wszystkim pijanych i wydzierających się debili.

* * *

Oprócz opisanych już służb podoficera dyżurnego kompanii i warty można załapać się także na inne służby. Wymienię i opiszę te najbardziej pospolite, odbywane w większości jednostkach przez żołnierzy służby zasadniczej czyli pospolitych "szwejów".

Dowódca pododdziału alarmowego - Jest to dziwna służba. Na szkółce gdzieś wyczytałem, że służbę tę powinien trzymać, co najmniej żołnierz zawodowy z korpusu chorążych, ale to zwykli szeregowi musieli przyjmować tę powinność. Nie jest to ciężka służba, a jej uciążliwość polega głównie na uczestnictwie w odprawie służb. Czasami oficer dyżurny ogłasza próbny alarm i trzeba iść z pododdziałem pod oficerkę, ale nie trzeba się zbytnio śpieszyć - jest na to 20 minut. Pododdział alarmowy bardzo często jest wykorzystywany do innych prac. Na szkółce np. obierał ziemniaki, a w jednostce w Zgierzu rozładowywał w sylwestra wagon kolejowy, budował kort tenisowy, a jedną z bardziej oryginalnych prac było zabijanie mrówek na jadalni... saperkami. Pododdział alarmowy liczył u nas 10 osób (razem z dowódcą). Jest to jedna z nielicznych służb, gdzie żołnierze ją pełniący śpią całą noc.

Pomocnik oficera dyż. PKT* - Z tą służbą jest różnie w różnych jednostkach. Trzymają ją kierowcy. Generalnie można powiedzieć, że zależy ona od oficera dyż. parku. Oficera parku może trzymać chorąży z którym może być różnie, lub plutonowy, który często bywa naszym rówieśnikiem. Koledzy różnie wypowiadali się na temat tej służby. Więcej się śpi w nocy, niż w innych służbach, gdyż zwykle na PKT jednocześnie pełni służbę trzech żołnierzy (oprócz weekendów). Praktycznym obowiązkiem pomocnika jest otwieranie i zamykanie bramy. Pomocnik nie chodzi na odprawy.

Pomocnik dyżurnego biura przepustek - Jeżeli ktoś był w odwiedzinach u kogoś w wojsku, to właśnie z tą osobą spotyka się najczęściej na początku. To jest ten gość, który podnosi telefon i próbuje odszukać naszego pupilka. Jest to służba trudna dla żołnierzy młodych, gdzie bardzo łatwo popełnić gafę. Biuro przepustek jest bowiem newralgicznym punktem. W razie kontroli, osoby inspekcyjne najpierw stykają się z obsadą biura przepustek, potem wykonywany jest telefon i wszyscy wszystko już wiedzą. Służba dość uciążliwa, ale może zdążyć się, że minie bez większych niespodzianek. PDBP nie chodzi na odprawy.

Dyżurny stołówki żołnierskiej - Jest to jeden z wielkich (obok podoficera dyż. komp.) kozłów ofiarnych, który nie mogąc zrobić wiele, zbiera cięgi od wszystkich koni. Służba ta polega na rządzeniu w kuchni żołnierskiej, ale jak życie pokazało, są to rządy z cyklu "jakbyś mógł...". Dosyć niewdzięczna służba. Stołówki, a zwłaszcza ich zaplecza mają tendencje do ponurego wyglądu. Pełniąc służbę w kuchni można napatrzeć się na różne, dziwne technologie tworzenia posiłków, a zwłaszcza na składniki tejże żywności.

Potem już tylko należy wyłączyć zdrowy rozsądek i... . Tak naprawdę żołądek ludzki może naprawdę bardzo dużo znieść. Jedna z nielicznych służb, gdzie śpi się całą noc. DSŻ uczestniczy w odprawie.

Dyżurny izby chorych - Jedna z większych fuch w wojsku. Jedyną wadą tej służby jest to, że jest ona praktycznie pełniona co 24 godziny. Na izbie znajduje się najczęściej tylko dwóch sanitariuszy. Sanitariusze, jako nieliczni nie mieszkają w koszarowcu - śpią na izbie. Życie na izbie to inny wymiar wojska, dlatego nie będę go opisywał, gdyż mogę być posądzony o nieznajomość rzeczy. Jedna z nielicznych służb, gdzie śpi się całą noc. DICh uczestniczy w odprawie.

Dowódca pogotowia przeciwpożarowego - Już sama nazwa wskazuje, że jest to śmieszna służba, która polega głównie na uczestnictwie w odprawie w hełmie i w pasie strażackim, a także napisaniu meldunku o stanie zabezpieczenia p.poż. (cokolwiek by to znaczyło). Latem dochodzi jeszcze jeden obowiązek - polewania z węża strażackiego bardziej niebezpiecznych miejsc (magazyn paliw itp.). W soboty często bywało tak, że "strażak" po odprawie ciskał hełm w kąt, przebierał się i wychodził na przepustkę. Jedna z lżejszych służb, można sobie w nocy pospać.

Łącznik oficera dyżurnego jedn. - Z tą służbą też jest różnie. Na szkółce łącznik przebywał na biurze przepustek i tam pełnił służbę, w Zgierzu zaś trzymał jednocześnie służbę dyżurnego klubu żołnierskiego i słuchał głównie oficera wychowawczego (dawniej politycznego). Jego właściwe obowiązki to sprzątanie klubu, terenu wokół klubu, a także wędrówki do pobliskiego kiosku po bardzo cenną prasę wojskową. Odpowiadał także za rzeczy w klubie. Doszło kiedyś do przypadku, że chciano obciążyć żołnierza pełniącego służbę za brak komputera, który gdzieś nagle zniknął. Łącznik uczestniczy w odprawie i śpi w nocy (chyba, że zmienia także żołnierzy na biurze przepustek).

Kierowca pojazdu alarmowego - Służbę tę trzymają kierowcy. Są to szoferzy, którzy muszą być do dyspozycji 24 godziny na dobę. Nie jest to ciężka służba póki są zmiany, ale często dochodziło do sytuacji, gdzie takowej brakowało i człowiek, który przyjął tę służbę, trzymał ją non-stop kilka tygodni. Trudno się wyspać w nocy, gdyż oficer dyżurny ma często wyjazdy i po północy. Niezła służba dla młodego żołnierza, bo może on spać na PKT i nie musi przebywać na kompanii. Tam bowiem dla niego nie ma zbyt interesujących rzeczy.

Do tej listy dochodzi jeszcze dyżurny kompanii* i służba w kuchni - nakrywka* opisane w słowniczku na końcu książki.

* * *

Nadchodzi wreszcie czas gdy nasi starzy wychodzą do cywila. Jest to jeszcze jeden powód do wielkiego świętowania. W nocy raczej się nie pośpi. Bibki trwają do białego rana, a uczestników trudno dobudzić na apel poranny. U nas na kompanii, z racji tego, że był tylko jeden stary, odbyło się bez większych imprez - zwłaszcza po tym jak jeden koń wylał "cenny" płyn do kosza na śmieci - sprawdzając w ten sposób szczelność pojemnika.

W czasie ostatniego obiadu na stołówce, żołnierze wychodzący do cywila żegnają się wojskiem waląc z całej siły metalowymi tacami lub stołkami o blat stołu. Huk jest wielki, a i niejeden stół pęka podczas pukania. Wypowiadane są słowa na które czekało się bardzo długo: "Za obiadek dziękujemy, już następny w domu zjemy !". W dzień w którym mój stary wychodził miałem służbę. Od rana przebrany był w ubranie cywilne i błąkał się po korytarzu, a ja uzmysławiałem sobie że za parę godzin będzie wolny. Szybko policzyłem swój czas jaki muszę jeszcze odsłużyć - 1 rok - i cóż... załamałem się. Z drugiej strony młodzi cieszą się gdy ich starzy wychodzą do cywila, ponieważ nie muszą już patrzeć na ludzi, którzy im się zbyt miło nie kojarzą. Pozostaje jednak żal że trzeba tu zostać jeszcze tak długo. Mój stary popołudniu założył chustę i ze swoimi kolegami wyszedł za bramę, On już był wolny, my zostaliśmy. Dla mojej fali zaczęła się nowa era.