CZAS POŚREDNI

 

Kilka dni po tym, jak mój "dziadek" wyszedł do cywila, zdecydowałem się wykorzystać taryfę* - czyli 15 dni urlopu wypoczynkowego. Dla przebywających w wojsku 15 dni na wolności to bardzo długo. Na wolności jednak czas płynie o wiele szybciej. Po kilku dniach odpoczywania zapominamy o wojsku, a pewnego dnia przypominamy sobie, że musimy znowu wracać do "naszego drugiego domu". Powoli kończą się wakacje. Dla wielu żołnierzy oznacza to wyjazd na poligon. Póki co trwają przygotowania do "wielkiej zabawy w wojnę". Konie biegają, załatwiają, siedzą po nocach, wypisują kwity - Tak, to poważna sprawa. Ze względów oszczędnościowych, poligon przez pierwsze dwa tygodnie odbył się na pobliskim ośrodku ćwiczebnym, a dopiero potem większość miała rozjechać się po całej Polsce.
Z pewnym zainteresowaniem oczekiwałem poligonu. Może będą dziać się tam jakieś ciekawe rzeczy ? Może coś się ruszy ? Może zobaczę sceny jak z filmu wojennego... Nic z tych rzeczy. Poligon to jedna wielka męczarnia, jeżeli nie psychiczna to fizyczna. Jeżeli nie ma nic do roboty to można umrzeć z nudów. Z drugiej strony jeżeli już coś trzeba zrobić, to trzeba tak pracować, że pot leje się po jajach... ale zacznijmy od początku.

* * *

Oczywiście, jak wszystkie ważniejsze imprezy w wojsku, także i początek poligonu zaczął się we wczesnych godzinach rannych, ogłoszeniem alarmu. Przezornie większość wcześniej przygotowała sobie całe oporządzenie, tak więc w miarę szybko opuściła koszarowiec. Potem śniadanie, uroczysty apel i gotowi jesteśmy do wielkiej wojny. Idziemy na park techniczny - tzn. miejsce gdzie stoją nasze samochody. Wchodzimy na kipy i... czekamy dwie godziny. Wreszcie otwierają bramy i wyruszamy w nieznane.

Po przejechaniu kilku kilometrów pierwsza awaria. Urwał się wał od wyciągarki. Kolumna zatrzymuje się. Dziwne. Taki wał nie powinien się urwać - no, ale to sprzęt wojskowy, tu wszystko jest możliwe. Żeby tylko podwozie nie pękło... cholera nie napisałem testamentu... ale przecież i tak nic nie mam - Odżywam, chociaż pluję sobie w twarz, że nie pożegnałem się z rodziną. Mimo, tych jakże ważnych dylematów, jakoś udało nam się dojechać do celu. Mówiono później, że to dzięki małej odległości i dużemu szczęściu. Z powrotem i tak połowa ma wracać na holu. Ustawiając odpowiednio samochody utworzyliśmy coś na kształt obozu. Samochody nakryto siatkami maskującym i to był koniec pracy.

Okazało się, że na poligonie także są służby (zresztą, można się było tego spodziewać) . Noce są zimne i długie. Nie można doczekać się zmiany. Tak się dziwnie złożyło, że służby mają tylko młodzi. No tak, znowu pisarz i stara tradycja. Zostałem dyżurnym TSD (w wojsku można zetknąć się z wieloma skrótami - czasami bardzo dziwnymi). Moja rola polegała głównie na utrzymywaniu porządku w samochodzie i wokół niego. Od czasu do czasu wpadał do mnie jakiś koń, opieprzał mnie i wychodził, ale tak w ogóle to miałem spokój. Radio, magnetofon, książka i czas jakoś leciał. Przez tydzień przeczytałem trylogię Tolkiena.

Moi koledzy, jako że było ciepło i słonecznie, chowali się po lasach i spali. Tak minęło pierwsze kilka dni. Jedliśmy z menażek. Jedzenie było takie sobie. W lesie i tak wszystko smakuje, zwłaszcza, jak się cały dzień siedzi na powietrzu. Wieczorem wszyscy udawali się do kantyny i "klubu żołnierskiego", gdzie można było po raz setny zobaczyć na wideo "Koszmar z ulicy wiązowej", pożyczyć jakąś starą książkę, czy wypić piwo. Piwo pijało się nie tylko w kantynie. Wysyłano więc ludzi po złocisty napój, a ci w ilościach hurtowych wynosili je z kantyny.

Któregoś razu, gdy z kantyny wychodził mój kumpel, zatrzymał go wyższy oficer, liniowiec - Jedna z większych eminencji wojskowych. Wygląd mojego kolesia nie był podobny do tego co przewiduje regulamin; sześć półlitrowych piw za pasem i cztery w rękach - jak rewolucjonista meksykański. Kapitan kazał mu postawić wszystkie piwa. Kolega znając kapitana pogodził się ze stratą browaru, ale ten będąc widocznie w dobrym humorze powiedział, że może wziąć tyle piw ile zdoła chwycić w ręce. Mój towarzysz niedoli nie wiele myśląc zaczął tak wyginać palce, że wreszcie wziął wszystkie dziesięć piw i na rękę założył jeszcze menażkę. Kapitan najpierw spojrzał na niego ze zdziwieniem, a potem roześmiał się i pozwolił odejść żołnierzowi, który dokonał rzeczy "niemożliwej". Długo jeszcze kadra zawodowa opowiadała o tym zdarzeniu. Mój kolega udowodnił, że jak jest chęć i motywacja to można robić cuda.

Pierwszy weekend minął spokojnie. Chłopaki dowiedzieli się, że w pobliskiej wsi jest zabawa. Zaczęto więc snuć plany i organizować grupy wypadowe. Konie, w sobotę wieczorem, w zdecydowanej większości, wsiadły w autobus i pojechały do swoich domów (lecząc wcześniej gigantyczne kace). Nie powinno być większych problemów z wyjściem (oczywiście nielegalnym). W naszym obozowisku jednak został mały problem - sierżant, cięty na pijących szwejów. Jak dowiedział się, że większość wojska, w nocy, może wcale nie być zainteresowana obroną ojczyzny, tylko zniewoleniem tutejszych piękności i zwiększeniem średniej spożycia alkoholu, wpadł w panikę i zaczął nas pilnować. Jednak i on musiał iść spać, co dla bardziej wytrwałych było wystarczającym sygnałem aby zdobyć pobliskie tereny. Na bramie służbę mieli młodzi z wiosny. Jak się później okazało służba też była spragniona wolności, w efekcie czego brama była otwarta na oścież, a co kilkanaście minut kursował w tę i z powrotem pojazd alarmowy, wioząc bardziej obrotnych szwejów i gorzałkę.

Na wsi, jak to na wsi. Okazało się, że gdy nasi bohaterowie dotarli do miejsca przeznaczenia, było już po zabawie. Powrócili więc do swoich obozowisk i nad ranem znowu cały stan mógł bronić ojczyzny, a przez bramę nie dostał się żaden wrogi element.

Na poligonie także zdarzały się tzw. samowolne oddalenia, czyli pójście bez pozwolenia na przepustkę. Najczęściej udawało się takie sprawy zatuszować, ale trzeba było uważać. Jeden ze starszych już żołnierzy, wracając z takiej lewizny zobaczył nadjeżdżający pojazd. Do obozu miał jeszcze kilka kilometrów. Zamachał więc ręką. Pojazdem okazał się autobus. Ucieszył się, nasz szwej. Z radością wsiadł do autobusu i nic nie podejrzewając usiadł na końcu. Jako, że było ciemno, nie rozglądał się zbytnio, jednak po zajęciu miejsca usłyszał śmiech.
Cały autobus był wypełniony kadrą zawodową wracającą z domów. Byli tam wszyscy wyżsi oficerowie, łącznie z dowódcą jednostki. Zmoka była ewidentna, gorzej trafić nie mógł, żołnierz ten słynął z prześladującego go pecha.

Pogoda była śliczna do końca wakacji, ale dokładnie pierwszego dnia września, zmieniła się diametralnie. Zostałem wyznaczony jako jeden z kilku żołnierzy, który nie pojedzie z innymi w Polskę (po dwóch tygodniach wszyscy się rozjeżdżali) tylko będzie zabezpieczał służbę PKT* na terenie ośrodka poligonowego. Była to jedna z gorszych rzeczy jaka mogła mnie spotkać. Jeżeli ktoś był na obozie w czasie wakacji w okresie między turnusami zrozumie o co mi chodzi. Przez ponad 2 tygodnie miałem trzymać służbę, co 24 godziny, w miejscu gdzie nie było żywego ducha, tylko kilkunastu koni, przyczepiających się o wszystko. Na domiar złego tak paskudnie zepsuła się pogoda, że już do końca pobytu byłem mokry, nie było gdzie wyschnąć. Tak oto, leżąc w budce koło bramy, trzęsąc się z zimna kombinowałem jak by się z tego wyrwać. Zdecydowałem się wtedy na desperacką decyzje - zostanę pisarzem kompanijnym. Ten wakat bowiem był wolny, gdyż młody z wiosny, który miał zostać pisarzem odmówił - czuł duży wstręt do długopisów i piór. Moja decyzja została przyjęta i po kilku dniach mordęgi, przy ogólnej zazdrości ogółu, pojechałem do bardziej cywilizowanych stron, gdzie jest woda, łóżko i zwykły sufit. Zostałem pisarzem. Nie było to szczególne wyróżnienie, ale wszystko było lepsze niż siedzenie w ciągle przemoczonym norze i potężnej nudzie.

* * *

Poligon. Wielka imitacja. Póki jest pogoda nie jest źle, ale w czasie deszczowych i do tego chłodnych dni, nie jest zbyt wesoło. Już nie mówię o poligonie zimowym. Może akurat ja tak trafiłem, że właściwie nic na poligonie moja kompania nie robiła... może, ale obserwując prace innych myślę, że ich doświadczenia nie odbiegają zbytnio od moich. W czasie tych letnich dni, można więcej niż zwykle napatrzeć się na pijaństwo kadry zawodowej, która nie ma obowiązku co noc meldować się u swoich żon. Wolność upaja. Żołnierze służby zasadniczej też piją, ale ze względu na brak dopływu świeżej gotówki, spożywanie jest dosyć ograniczone.

Wielu może być zgorszona, że tak lekko przychodzi mi opisywanie tych, bądź co bądź, dosyć drażliwych spraw, ale będąc w wojsku nikt nie myśli o normach moralnych i obyczajowych, a inteligencje czy zdrowy rozsądek lepiej jest wyłączyć - po co się denerwować. Jednak chciałbym też uspokoić wszystkich tych, którzy myślą, że w wojsku to tylko pijaństwo, nuda, czy inne świństwa. To prawda - są te rzeczy obecne, ale nie popadajmy w skrajności.

Rozmawiając w cywilu z ludźmi nie będącymi w wojsku (a zwłaszcza kobietami) spotkałem się z domysłami jakoby w wojsku normalne były stosunki homoseksualne. Muszę tutaj ostro zareplikować. Wokół wojska narasta bowiem wiele mitów i legend, które czasami mają jakieś pierwiastki prawdy, ale często wypaczają obiektywną prawdę. Myślę, że dla tej prawdy, a nie w obronie kogokolwiek (zwłaszcza kadry zawodowej) trzeba te nieprawdopodobne historie dementować.

Porównuje się często stosunki panujące w wojsku do stosunków panujących w więzieniu. Osobiście nie byłem w więzieniu, ale myślę, że są to dwa oddzielne światy, które mają tylko jeden wspólny mianownik - W obu tych instytucjach nagminnie łamane są prawa człowieka i o ile w więzieniu można to przyjąć za zło konieczne - trafiają tam ludzie, którzy najczęściej sami te prawa łamią, to do wojska brani są młodzieńcy u których kształtowana jest jeszcze psychika i takie postępowanie powoduje podświadome (a czasami i świadome) zmiany w tejże psychice.

Znane są ogólnie przypadki, gdzie nie widzimy swoich kolegów przez półtora roku, a po ich powrocie z wojska (zwłaszcza gdy służyli daleko od domu) nie możemy ich poznać - nie można się z nimi dogadać... ale to już są problemy natury psychologicznej i psychicznej. Wracając do tematu poruszonego wcześniej: nie ma żadnych męskich kochanków czy innych takich tam. Są oczywiście świńskie rozmowy i plakaty - takie czy inne, ale jakichkolwiek dewiacji nie ma co oczekiwać. Oczywiście, jak w każdych grupach ludzkich, może dojść do dewiacji, ale są to wyjątki, które wg. mnie potwierdzają regułę. Zresztą, ludzie na wzajem się kontrolują. Bowiem za każde przewinienie jednego żołnierza karane są całe plutony, kompanie, a czasem i cała jednostka; i mimo, że wciąż powtarzane jest, że nie ma karania zbiorowego to w praktyce okazuje się, że nie można tych stwierdzeń brać poważnie.

* * *

Wróciłem do jednostki. A tam bynajmniej nie czekały na mnie fanfary. Za dnia było jeszcze spokojnie, ale w ciągu nocy nie można było się przespać na jedynej kompanii, która zabezpieczała służby w jednostce. W nocy odchodziły takie libacje, że świat takich nie widział. Powybijane szyby, połamane stołki, nie można było uświadczyć żadnego całego stołu, to tylko niektóre skutki nocnych zabaw.

Teoretycznie żołnierze ci nie powinni mieć siły aby w nocy odprawiać harce - trzymali służbę co 24 godziny, ale w wojsku nie takie cuda się dzieją. Sytuacja była do tego stopnia nieprzyjemna, że nawet żołnierze z mojej kompanii - z najstarszej fali jaka pozostała po wyjściu moich dziadów - czyli wiosna, bała się spać na górze. Zrobiono więc sobie w szatni miejsca do spania, zniesiono wszystkie bety i jakoś, na podłodze, można było się wyspać.

Z żołnierzami z naszej kompanii było o tyle dobrze, że oficjalnie nas w jednostce nie było - tzn. byliśmy oddelegowani na kompanie, która zabezpieczała służby. Ale tam podoficer, który miał robić rozliczenie tak naprawdę to nie wiedział ilu powinien mieć żołnierzy - a po za tym miał inne zmartwienia na głowie. Taka sytuacja powodowała brak zainteresowania nami, co zostało przez nas wykorzystane. Ci, którzy mieszkali niedaleko, po godzinie 15.00, czasem jeszcze przed wyjściem kadry, ubierali się w cywilki i przez dziurę wychodzili do domu. Powrót następował na drugi dzień - rano. Trwało to kilka dni.

Nasz dowódca zorientował się, że śpimy w szatni i nakazał nam przeniesienie się na górę. Strach padł na nas blady, ale zaczęliśmy go tak ściemniać, że zgodził się otworzyć naszą kompanię i spać na niej w nocy, musieliśmy tylko zamykać się od środka. Dla nas było to jeszcze lepsze rozwiązanie niż spanie w szatni. Z góry dobiegały różne dźwięki, a rano dochodziły do nas dziwne wieści. A to przez telefon śpiewano oficerowi dyżurnemu - "Nie dostaniesz koniu gwiazdki upragnionej..." (piosenka ta zamieszczona jest w dodatku), innym razem jeden z żołnierzy chciał zasztyletować swojego dowódcę kompanii... oj, było wtedy wesoło.

Rano, można było zobaczyć jakie to rzeczy wyrzuca się przez okno (czasami zapominając je otworzyć): rzeczy osobiste, buty, wyposażenie świetlicy (mieliśmy na świetlicy imitacje drzew), stołki, stoły i wreszcie łóżka. Podoficer na odprawie otrzymywał instrukcje - "żeby ci tylko magazynu broni nie wynieśli". Na więcej i tak nie miał wpływu. Taka sytuacja trwała do końca poligonu. Ja w tym samym czasie uczyłem się papierkowej roboty. Stary pisarz przekazywał mi swoje doświadczenie, którego głównym mottem było: "Im więcej będziesz partaczył, tym mniej będziesz miał pracy". W jego przypadku sprawdzało się to nad wyraz dobrze. Gdy wracaliśmy z zajęć, pisarz miał prawie zawsze, spuchnięte oczy od spania. Z czasem zrozumiałem, że pewnym sensie miał racje. Nie mogłem, oczywiście, wprowadzić wyżej wymienionej dewizy od razu - byłem jeszcze młody. Uczyłem się więc robić listę żołdową, pisać rozkazy dzienne i wiele, wiele innych papierkowych spraw. Mimo, że nie miałem ładnego charakteru pisma, to dowódca nie miał na razie chętnych do objęcia tegoż urzędu. Pisarz na kompanii, gdy potrafi wykorzystać swoje przywileje, jest szarą eminencją, która jest prawą ręką wodza. Z jednej strony jest to dobre, ale nie można przeginać, bo bardzo łatwo można być posądzonym o współpracę z końmi, a to już nie jest zbyt wesołe. Są sprawy priorytetowe, które to jeżeli będą właściwie załatwione, to pisarz będzie szanowany przez swoich kolegów. Jedną z takich spraw jest załatwianie przepustek.

* * *

Wszędzie, w każdej jednostce, na każdym pododdziale są pisarze. Kiedyś oficjalna funkcja, prawa ręka dowódcy kompanii. Taka wojskowa sekretarka. Pisarz miał nawet swój pokój. Niedawno funkcja ta została zniesiona, co i tak nie zmieniło faktu, że pisarze są nadal. To jak się powodzi pisarzowi, zależy w dużym stopniu od dowódcy kompanii. Jeżeli dowódca jest olewator (w kadrze też są tacy) to i pisania jest mało i tylko podczas jakiejś paniki*, czyli spodziewanej kontroli, jest dużo pisaniny - trzeba odrobić zaległości. Często jednak dowódcy nakazują wiele pisania. Wtedy jest różnie. Za młodego, za bardzo te obowiązki nie przeszkadzają. Później jednak, z biegiem czasu, dochodzi się do wniosku, że właściwie nie ma się na nic czasu, a za wszystkie niepowodzenia jest winiony pisarz. Nasi kumple, popołudniu, leżą do góry brzuchem, a nam rosną narośla na palcach od pisania. Jedynym sposobem wtedy, jest niezbyt dokładne wykonywanie zaleceń - nie staranie się. Póki nie ma młodych, którzy by zastąpili starego pisarza i tak dowódca nie ma innej możliwości jak tolerowanie pisarza którego już ma.

* * *

Minął poligon, żołnierze wrócili do swoich koszar. Brudni, zarośnięci, czerwoni od zmęczenia, ale szczęśliwi, że już po wszystkim. Razem z żołnierzami powrócił także, jako taki, ład i porządek. Wydawało się, że wszystko zacznie się po staremu. Mimo, że wojsko jest strukturą skostniałą i konserwatywną, to jednak zmiany jakie zachodzą w jej szeregach, z opóźnieniem, ale także przychodzą i tu.

W czerwcu 1992 głośno było o projekcie ustawy lustracyjnej rządu Olszewskiego. Jak wiadomo było to powodem dymisji tegoż rządu i próby stworzenia rządu przez prezesa PSL Waldemara Pawlaka. Próby te spaliły na panewce i premierem została członkini UD Hanna Suchocka. Za rządu Olszewskiego ministrem obrony był Jan Parys. Z urzędowaniem tegoż ministra wiąże się pewna liberalna postawa kadry do żołnierzy służby zasadniczej. Próbowano, z lepszym lub gorszym skutkiem, nadać służbie wojskowej bardziej cywilizowaną twarz. Po zmianie rządu tekę ministra obrony przejął Janusz Onyszkiewicz. Od tego okresu dało się w wojsku zauważyć zmianę - dla żołnierzy służby zasadniczej zmianę na gorsze. Usłyszeliśmy od swoich przełożonych, że dyscyplina w wojsku spadła tak nisko, że należy wrócić do starych, wypróbowanych sposobów.

Przezornie, widoczne zmiany wprowadzono po wyjściu najstarszego rocznika - wiosny. Już do końca mojej służby nie było w wojsku takich luzów, jak kiedyś. Okazało się, że nie musimy tak często wychodzić na przepustki, po południu potrzebne są zajęcia, a i wieczorem pojawiły się nadzory kadry. Należy także poznawać (na pamięć) regulaminy - w większości już przestarzałe, ale ciągle obowiązujące. Jako że kadra nie należy do ludzi, którym można by zarzucić zdolności pedagogiczne, to uczenie odbywało się metodą: "Jak nie zaliczysz, to nie pójdziesz na przepustkę". Na domiar złego, po wyjściu żołnierzy poboru wiosennego na kompanii zostało kilkanaście osób, a służb bynajmniej nie ubyło. Powstała więc paradoksalna sytuacja: za młodego miałem lepiej niż teraz, gdy nie miałem już dziadków, a moja fala ilościowo była największa na kompanii. Były to zwariowane czasy. Służby trzymało się wtedy co dwa-trzy dni, uczyło się na pamięć głupich regulaminów, chodziło się zaliczać. Po zaliczeniu okazywało się, że to nie wszystko. Trzeba się uczyć nowych punktów.

W końcu wielu powiedziało dość. Po co uczyć się na pamięć imion, nazwisk i stopni wszystkich wyższych przełożonych od prezydenta począwszy. Jedynym sposobem na takie postępowanie to bierność. Jest to działanie, które owocuje po jakimś czasie, ale jest zazwyczaj skuteczne. I kadrze w końcu nudzi się ciągłe ganianie i na jakiś czas jest spokój.

* * *

Moja sytuacja wtedy nie była taka zła. Wszystkie moje obowiązki związane z pisaniem wykonywałem w miarę dobrze, a więc nie podpadałem. Wróciłem także etatowo do poprzedniego dowódcy plutonu, który nie miał jednak na mnie wpływu. Było to powodem utargu między nami, utargu na który mogłem sobie pozwolić. Pisarz podlega bezpośrednio pod dowódcę kompanii, tak więc nic mi nie można było zrobić. Musiałem jednak działać z wyczuciem. Jak w każdej instytucji typu hierarchicznego trzeba mieć się zawsze na baczności. Nie ma jednak róży bez kolców.

Mój dowódca znalazł się w nowych czasach i pragnął wykazać się u swoich przełożonych wzorową dokumentacją kompanijną i innymi papierkami. Musiałem nadrabiać zaległości po starym pisarzu. Ślęczałem więc całymi dniami przy papierzyskach. Zdarzały mi się wówczas służby, w czasie których cały czas pisałem.

Poznałem wówczas wiele mechanizmów działania wojska - mechanizmów biurokratycznych. W czasie pisania rozkazów dziennych, planów miesięcznych, list żołdowych, konspektów i wszelkiego rodzaju raportów doszedłem do wniosku, że tak naprawdę w wojsku nie liczą się ludzie, ale odpowiednia sprawozdawczość. Przykładowo: aby wykazać się działalnością kulturalną, oficer wychowawczy, czy też jego zastępca, musi zapewnić odpowiednie zajęcia po południu w klubie żołnierskim. Tworzy więc plan zajęć. Im więcej się napisze tym lepiej. A tak naprawdę tych zajęć może nie być (i najczęściej nie ma), jednak na papierze są i w razie jakiejś kontroli okazuje się, że żołnierze nie mają prawa się nudzić ponieważ mają czas zapełniony !

Innym przykładem mogą być dzienniki zajęć. Każdy dowódca plutonu otrzymuje taki dziennik, ale rzadko który go wypełnia. Zresztą tych zajęć, które są w dzienniku też nie ma. Wybiera się więc jakiegoś nieszczęśnika, który ten dziennik musi uzupełniać. W razie jakiejś paniki* zawsze jest podkładka. Takich lipnych rzeczy jest w wojsku wiele. Przypominają się stare czasy, kiedy to w gazetach pisano, że jest lepiej, a ludziom żyło się coraz gorzej. Dlatego też przestrzegam przed wszelkiego rodzaju danymi na temat wojska, które ukazują się czasami w różnego rodzaju gazetach.

* * *

Rozpoczął się okres wielkiej harówki. Nie dosyć, że przybyło nam służb i obowiązków z tym związanych, to jeszcze nasi przełożeni doszli do wniosku, że nasze pokoje wyglądają zbyt frywolnie. Ustalono gdzieś wyżej, że drewniane szafki nie pasują do wojskowych koszar - są zbyt użyteczne. Zamiast nich powinny w naszych pokojach stanąć szafki metalowe (te tradycyjne, małe szafki, znane mi już ze szkółki).

Przeprowadzono i ściśnięto nas w innych pokojach i zaczęły się prace. Najpierw odbyła się ta bardziej przyjemna część pracy - destrukcyjna, czyli niszczenie szafek. Wyniesiono także łóżka i inne rzeczy z pokojów. Po tej pracy nastąpiła kilkunastodniowa przerwa spowodowana brakiem funduszy na gips, farby itp. Wreszcie załatwiono wszelkie materialne problemy i prace ruszyły od nowa, choć pojawiły się nowe problemy. Okazało się, że cały remont powinniśmy zrobić własnymi rękami. Nie byłoby to takie straszne, gdyby nie fakt, że nikt u nas nie znał się zbytnio na malowaniu. Dostaliśmy jednak rozkaz i chcąc nie chcąc rozpoczęliśmy pracę.

Skrobanie ścian trwało ze dwa tygodnie i jak na cztery pokoje to wynik ten nie był rekordem szybkości. Prace wykonywaliśmy popołudniu, a wtedy wielu myślało o przepustkach, a nie o pracy. Po kilkunastu dniach dowódca kompanii zabronił nam wychodzić na przepustki dopóki prace nie osiągną finału, więc zrobiliśmy wszystko w ciągu dwóch dni. Po skrobaniu należało zagipsować dziury. Również z wielkimi oporami wykonaliśmy i tę pracę. Później jednak prace utknęły. Nie mieliśmy jeszcze farby, a poza tym zaczęliśmy znowu wychodzić na przepustki (oczywiście na lewo). Na kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia zmobilizowano wszystkie siły i środki i wykonując prace również w tak zwanym czasie służbowym pomalowaliśmy izby.

Nie obyło się bez wypadku. Mój kolega w czasie malowania stał na parapecie i opierał się o szybę w oknie. Szyba wypadła i spadając raniła go w plecy. Rana była bardzo mała ale obficie krwawiła. Szef kompanii gdy to zobaczył stwierdził, cytuję: "Chuj z żołnierzem, ale szkoda szyby...". Później, gdy zorientował się że popełnił gafę, opamiętał się i chodził za nami przekonując nas, że bardzo przejął się wypadkiem.

Po opatrzeniu rany, mój kumpel nie chciał słyszeć o pobycie na izbie - miał bowiem jechać na urlop nagrodowy. Prace powoli dobiegały końca, gdy doszła do nas wiadomość, że nasza jednostka nie posiada szafek metalowych i nie zanosi się na to aby takie szafki zdobyła. Rozkazano nam więc, abyśmy z tych zniszczonych szafek drewnianych zrobili znowu użyteczne szafki wojskowe. Wkurzyliśmy się, ale co można było zrobić, typowa wojskowa organizacja. Szafki zostały cudem sklecone, wprowadziliśmy się do naszych pokoi, ale zaczęły się problemy z urządzeniem ich. Dowódca nie pozwolił na jakiekolwiek plakatowanie i chciał stworzyć, jak to nazwał na apelu, w każdym pokoju w tym samym miejscu - "kącik dla pocieszenia oka". Śmialiśmy się długo z tej wypowiedzi. Osiągnięto jednak pewien kompromis. Nie wieszaliśmy plakatów bezpośrednio na ścianie, tylko na drewnianych kratownicach. Konie trochę pociągały nosem, ale w końcu, z czasem, zaakceptowały to.

Im bliżej było do świąt, tym bardziej naszą kompanię obciążano służbami. W perspektywie mieliśmy i tak zmarnowane święta, ale doszło do takiej sytuacji w której większość z nas musiałaby trzymać służbę przez 72 godziny bez przerwy. Zawrzało w naszych szeregach, była to jawna kpina. Będąc ciągle pisarzem naciskałem dowódcę, aby zmienił tę sytuację. Częściowo sytuacja polepszyła się. Na kompanię, przed świętami, mieli przyjść młodzi z unitarki. Zaraz po przysiędze mieli zostać skierowani do swoich macierzystych pododdziałów i tak się stało. Na naszą kompanię przyszło ich dwunastu. Jak wcześniej wspomniałem na mojej kompanii zostały praktycznie dwie fale - moja, czyli zima i fala wiosenna. Doszło więc do sytuacji w której młodzi nie mieli swoich dziadów. Mojej fali przypadło więc "zaopiekowanie" się młodymi. Od tego momentu zaczęły się kłopoty i pojawiło się jakieś fatum nad naszym życiem w wojsku.

* * *

Po przyjściu "młodzieży" kończy się następny etap w wojsku. Zaczyna się wojsko przeżywać z tej drugiej strony. Młodzi wykonują większość prac, a nam pozostaje odliczanie dni jakie pozostały nam do wyjścia. Wbrew pozorom nie jest to już sielanka. Jedne problemy zniknęły bezpowrotnie, lecz pojawiły się następne. Do końca trwania służby wojskowej nie zaznamy spokoju.

* * *

Dowódca zadecydował, że należy wybrać nowego pisarza. Najprawdopodobniej mój charakter pisma zadecydował, że wódz spośród nowego narybku wybrał nowego kandydata. Miałem go szkolić do końca roku, a od nowego roku nowy pisarz powinien objąć swoje stanowisko.

Jak już wspomniałem wcześniej, zdążyłem podpaść mojemu dowódcy plutonu. Poszło o wąsy. Po dziewięciu miesiącach można już nosić wąsy (prawo fali), ale koń uparł się, że tych wąsów nosić nie można. Nie pomogły argumenty, że regulamin zezwala na noszenie wąsów. Nie chciał się zgodzić i już. Z tą sprawą zwróciłem się do dowódcy kompanii, ale temu niezbyt wygodnie było przyznać rację szwejowi. Kadra najczęściej trzyma ze sobą. Póki byłem pisarzem, nic mi nie można było zrobić, ale po powrocie do plutonu nie powychodziłbym sobie na przepustki...

Wąsy zgoliłem, a po kilku tygodniach dowiedziałem się o zmianie pisarza. Starałem się o przeniesienie do innego plutonu. Moje próby zakończyły się pomyślnie i od nowego roku byłem już w nowym plutonie. Tam też nie było raju, ale nie miałem innego wyjścia. Uczyłem nowego pisarza, a po zdaniu obowiązków dowódca dał mi 5 dni urlopu nagrodowego. Cieszyłem się jak głupi. Coraz trudniej było bowiem wychodzić na przepustki.

Wracając do świąt. W Wigilię miałem służbę, ale już resztę świąt mogłem spędzić w domu. Dzięki młodym większość z nas pojechała na święta do domu. Młodzi mieli wartę i trzymali dyżurnych. Po świętach zaczął się młyn. Młodzi szorowali kompanię, a starzy upajali się nową sytuacją i robili częste popijawy. Nie muszę już wspominać, że i młodzi też musieli "zabawiać" starszyznę.

Nagle, okazało się, że w szeregach młodych pojawił się "skarżypyta". Okazał się nim młody, którego nawet oszczędzali, pozwalali mu spać. Miał podobno matkę ciężko chorą w szpitalu. Jak się później okazało nie była to prawda. Ale zbytnio go nie męczyli, a jak kilka razy się popłakał to mu nawet dawali przepustki do domu. Pewnego jednak dnia, gdy służbę miał jeden z wiosny, delikwent ten chciał wyjść na lewiznę. Tego już było trochę za dużo. Można kryć ludzi, których się zna, ale nie młodych, którzy nie wiadomo co odwalą za płotem. Nie pozwolił mu wyjść, na co tamten zaczął się odgrażać. Po kilku dniach młody ten sprowokował kumpla i chcieli się lać. Wyszli za koszarowiec, ale zobaczyli, że w stronę koszarowca idzie jakiś koń. Wrócili więc i w jednym z pokojów dali sobie po razie. Młody uderzył pierwszy. Gdy sam otrzymał cios zaczął płakać, więc kumpel zostawił go.

Młody poskarżył się ojcu, a ten przyszedł do naszego dowódcy jednostki i zaczął się cyrk. Wstrzymano wszystkie przepustki i zaczęto dochodzić kto z kim i dlaczego. Po kilku dniach sprawa ucichła. Młody poszedł na izbę chorych i wydawało się, że wszystko będzie OK. Jednak pojawił się drugi "skarżypyta". Okazało się, że ma jakiś wujków pułkowników i wszystko co się dzieje na kompanii było już wiadome w sztabie. Zaczęła się karuzela. Odgrzano tamtą sprawę o rzekomym pobiciu, co w połączeniu z bieżącą sprawą tworzyło mieszankę wybuchową. Konie wymyślały różne rzeczy. Uczenie się regulaminów, zaostrzono nadzory popołudniowe, co raz trudniej było wyjść na przepustkę. Był nawet kłopot z wyjściem na stałkę. Atmosfera stała się gorąca.

* * *

Na początku wszystko nas dziwi. Bardzo dużo rzeczy dziejących się w wojsku wydaje nam się absurdalnych. Narasta w nas poczucie żalu i sprzeciwu. Jedną z najgorszych rzeczy jaką możemy zrobić jest donoszenie. Jeszcze pół biedy kiedy donosi się bezpośrednim przełożonym, ale kiedy sprawy wychodzą poza kompanię, czy batalion zaczynają się problemy. Donoszenie jest stare jak tradycja fali, ale doświadczenie pokazuje, że rzadko przynosi ono oczekiwane rezultaty. Jest to broń obosieczna i często uderza w ofiarę.
Wojsko jest instytucją w dużym stopniu zhierarchizowaną. Oznacza to każdy zajmuje w tej machinie ściśle, określone miejsce, więc gdy ktoś próbuje zaburzyć ten porządek staje się napiętnowany. Przy okazji wyjaśniania danego przypadku, wychodzą wszystkie inne brudy, które rzucają w niekorzystnym świetle kadrę zawodową i panujące stosunki, dlatego też sama kadra także donosicieli nie traktuje zbyt dobrze i najczęściej próbuje pomniejszyć ewentualne krzywdy ofiary.

Zawsze po rozdmuchaniu takiej sprawy zaostrzają się warunki na kompanii, co wiąże się z ograniczeniem wyjścia na przepustki, a także często z dodatkowymi zajęciami. Restrykcje z czasem łagodnieją, ale są one bardzo dokuczliwe dla wszystkich. Iluzją bowiem jest poczucie, że ukarani zostaną tylko winni. No dobrze, powie ktoś. Co mają więc robić krzywdzeni w ten czy inny sposób? Czy mają milczeć?
Cóż. Sprawa jest dosyć trudna. Wszystko zależy od sytuacji. Jeżeli faktycznie już nie można sobie poradzić z problemami i chcemy donieść, to nie należy tego robić pisząc list np. do dowódcy okręgu wojskowego, czy znajomego wujka pułkownika. Sprawa nie powinna wyjść poza kompanię. Można zwrócić się do dowódcy plutonu, czy też dowódcy kompanii. Powtarzam, że należy zrobić to w ostateczności. Powinno to załatwić w jakimś stopniu sprawę, ale nie liczmy na to, że od tej chwili będzie nam się żyło lepiej i łatwiej. Wszyscy będą na nas patrzeć krzywo. W wojsku najlepiej jest przeczekać i olewać wszystko (tzn. nie przejmować się zbytnio). Łatwo jest to mówić, gorzej wykonać, ale tak naprawdę nie ma innej rady.

* * *

Kiedy ograniczono nam w drastyczny sposób wyjścia na przepustki, wzrósł popyt na usługi telefoniczne. Problem polegał na tym, że na terenie jednostki był tylko jeden telefon i był to telefon strefowy. Rozmowa więc, choćby kilkuminutowa, drogo kosztowała. Już od dawna wiadomo, że potrzeba jest matką wynalazców. Kiedyś istniał sposób na dzwonienie bez żetonów za pomocą metalowej łyżki, którą wsadzało się w otwór dla żetonów. Później jednak założono odpowiednią osłonę i nie można było już dzwonić w ten sposób.

Od czego jednak mamy mózg. Wymyślono małe sprytne urządzenie za pomocą, którego zwierało się odpowiednie kable i... można było dzwonić choćby do USA. Trzeba było jednak uważać, gdyż bardzo łatwo można było zablokować telefon. Tym sposobem dzwoniliśmy dosyć długo.

Wreszcie ktoś zorientował się, że coś jest nie tak. Rachunki były kolosalne, a żetonów prawie wcale. Zabezpieczono więc przewody dochodzące do telefonu za pomocą rurki. Trzeba więc było wymyślić coś innego. Częściowym rozwiązaniem był inny telefon, który znajdował się poza jednostką. Często jednak był on zepsuty, a poza tym trzeba było iść do niego 20 minut.
Wreszcie jakiś domorosły wynalazca odkrył nowy sposób. Za pomocą rozebranej zapalniczki (na iskrę z cewki indukcyjnej) można było wywołując zakłócenia, symulować wrzucanie żetonu. Nie był to pewny sposób, czasami nie działał, ale był przez nas używany dość długo. Ktoś zorientował się i o tych machlojkach i uziemiono telefon. Nie można było używać już "zapalniczki". Na to także znaleziono radę. Odkręcono telefon i przecięto odpowiedni kabelek. Nasza radość nie trwała długo. Nagle "zapalniczki" przestały działać i nie można było dzwonić tym sposobem.
Wrócono więc do starych wypróbowanych metod - metodę "na zwarcie opornikiem", z tym, że wykorzystano lokalizację telefonu, który był przy klubie żołnierskim. W klubie tym była puszka telefoniczna, więc tam dokonywano odpowiednich połączeń. Rozwiązanie to miało taką wadę, że aby zadzwonić, trzeba było iść z co najmniej jednym kolegą, który w odpowiednim czasie zwierał obwód. W planach były także i inne metody uzyskania darmowego połączenia (np. dodatkowa linia, czy też samodzielnie wykonana słuchawka z tarczą), które jednak z powodu istniejących już metod nie weszły w życie. Zresztą dosyć trudno byłoby je wykonać i utrzymać w tajemnicy.

* * *

Ten epizod z telefonami nasunął mi kilka refleksji. Właściwie nie ma rzeczy niemożliwych i w czasie wynajdywania coraz to nowych sposobów na darmowe dzwonienie ujawniały się duże talenty, które w praktyce mogły wykazać swoją wiedzę teoretyczną. Wiedza ta w żaden sposób nie była wykorzystywana w praktycznej służbie wojskowej. Ludzie, o tak nietuzinkowych mózgach, w czasie codziennych obowiązków, sprzątali warsztaty, kible czy inne pomieszczenia, bądź ściemniali i symulowali jakieś lipne prace. Nikt w armii nie jest zainteresowany wykorzystaniem tych talentów. Zresztą nie ma się co dziwić. Komu ma zależeć na tym, aby je wykorzystać. Sfrustrowanej kadrze, która w zdecydowanej większości martwi się tylko o to aby nie podpaść przełożonym i traktujących swoich podwładnych jak piąte koło u wozu ? Nie jest to może bardzo ważny problem, ale wykorzystując zdolności ludzi którzy je mają można załatwić dwa problemy. Ulepszyć (czyli zracjonalizować) techniczne, czy organizacyjne sprawy w wojsku, a także dać satysfakcję żołnierzom, którzy także w ten sposób mogą doskonalić swoje zdolności.

* * *

Po nowym roku rozpoczął się znowu okres służb i nudy. Restrykcje jakie na nas nałożono dochodziły do apogeum. Ciągle wymyślano nowe fragmenty regulaminów jakie powinniśmy znać na pamięć. Doszliśmy do wniosku, że w wojsku trudniej jest zaliczyć regulaminy niż sesję na uniwersytecie.
Zaczęliśmy się także śmiać, że jak ciągle nie będziemy zaliczać regulaminów to dostaniemy dwójkę (teraz już jedynkę) i będziemy musieli przyprowadzić rodziców, a może nawet wywalą nas z wojska... Żarty żartami, ale większość z nas nie wychodziła przez wiele tygodni nawet na stałkę, co w porównaniu z okresem wcześniejszym było tragiczne. Służyć kilka kilometrów od domu i nawet go nie odwiedzić przez wiele dni... To było straszne.

Wielu wychodziło na lewizny. Nie muszę przypominać co to oznaczało dla zdrowia psychicznego służby dyżurnej. Był to jeden z trudniejszych okresów w wojsku i trwał on do lutego, kiedy większość wyjechała na poligon zimowy. W przeciwieństwie do poligonu letniego ten poligon od razu zaczął się od wyjazdu żołnierzy do różnych miejscowości. Pierwotnie miał trwać dwa tygodnie ale ze względu, jak to określono, słabego wyszkolenia załóg (głównie kadry zawodowej, która nie umiała obsługiwać nowszego sprzętu, a co gorsza niszczyła go) ten poligon przedłużono o następne dwa tygodnie.

Dla ludzi, którzy byli na tym poligonie była to katorga. Nie dosyć, że musieli walczyć z wielką nudą to jeszcze doskwierało im przenikliwe zimno. Ja osobiście uchroniłem się przed tym poligonem, ale za to musiałem trzymać służby, za którymi przecież nie przepadałem. Na szczęście, po wyjeździe większości kadry, dyscyplina spadła, więc i na lewizny można było wychodzić częściej. Z naszej kompanii zrobiono kompanię zabezpieczenia, czyli większość trzymała służbę.

Z ewidencją tej kompanii była wesoła sprawa. W rozliczeniu było ponad 100 żołnierzy, a jak przyszło wyznaczać służby okazało się, że z wielką trudnością udaje się zmobilizować dwie tury służb (razem ok. 50 osób). Większość z tego rozliczenia to były osoby, które nie mogły pełnić służb, były gdzieś oddelegowane lub też przebywały w izbie chorych. Już od samego początku pojawiły się kłopoty z młodymi.
Każdego dnia, przez pierwszy tydzień, mieliśmy przypadki ucieczek do domu. Nie muszę chyba opisywać kto najczęściej był winny. Na apelach grzmiano na nas, a ucieczki powtarzały się. Później z czasem, po zapełnieniu się aresztu, zjawisko to zmniejszyło się. W czasie trwania poligonu na naszej kompanii odbyła się obcinka młodej jesieni. Z naszej pierwotnej kompanii nie obcięto żadnego młodego. Już dosyć dawno nie byli pod władaniem praw fali i choć starali się nas przekonać, że chcą być obcięci nie pozwoliliśmy im na to. Wiadomo, że z czasem, kiedy nas już nie będzie na kompanii, ani innych starszych falą, będą męczyć swoich młodych, tak jak by mieli do tego umowne prawo. Ale to już inna sprawa.

Obcinka przebiegała także w sposób niecodzienny. Wtedy miałem służbę podoficera i na głowie odbywającą się obcinkę, a także pijaną kadrę na kompanii. Nasz szef, który nieźle się wstawił, doszedł do wniosku że nie pojedzie do domu. Szwendał się po kompanii i chlał wódę z innymi koniami, którzy też postanowili spędzić noc w koszarach.
Mimo, że kadra była na kompanii obcinka odbyła się, a po kilku godzinach większość ludzi była kompletnie pijana.

Doszło więc do sytuacji gdzie o godzinie 24.00 po kompanii chodzili pijani szweje i konie. Czego się wtedy naoglądałem... Jak większość kłopotów i te wreszcie się skończyły. Pocieszające w całym tym bajzlu jest to, że każda męczarnia ma w swój koniec. Nastąpił w tym czasie także inny, ważny epizod w życiu koszarowym, zwłaszcza dla mojej fali. Odpaliliśmy swoje centymetry (patrz "fala"), czyli byliśmy "na fali", ponieważ mieliśmy do wyjścia 150 dni. Wiązało się to z codziennym odrywaniem jednego centymetra w czasie obiadu i wrzucaniu tego kawałka do talerza. Oznajmialiśmy światu o naszej "cieniźnie" poprzez pukanie niezbędnikiem w stół lub tacę trzy razy. Później po osiągnięciu 99 dni (czyli liczby dwucyfrowej) puka się dwa razy, a po dotrwaniu do liczby jednocyfrowej puka się tylko raz.

* * *

Nastąpił powrót z poligonu. Większość moich kumpli wyglądała jakby wracali z pustelni. Mordy czerwone, zarośnięci, brudni. Nie ma się co dziwić. Byli na wygnaniu prawie miesiąc. Życie w koszarach wracało do normy. Nuda, częste służby, co raz to nowe utrudnienia ze strony koni, aby wyjść na przepustkę. Próbowaliśmy sami jakoś zorganizować sobie czas po południu. Jeden kolega przytargał radio CB i mogliśmy bawić się do późnych godzin nocnych, co nieraz wkurzało tych, którzy chcieli spać.
Na kompanię przydzielono kilku młodych z jesieni, którzy dopiero co skończyli szkółki wojskowe. Niektórzy mieli starszego szeregowego, więc panowało ogólne przekonanie, że niedługo zaczną pełnić służby. I tu się myliliśmy. Nasz dowódca wymyślił sobie, że nowi żołnierze muszą się zaaklimatyzować. To nas zatkało. Mogły minąć nawet miesiące, a młodzi mogli nie trzymać służb i nic nie mogliśmy zrobić.
My, zaraz po kilku dniach po przyjściu na kompanię zostaliśmy zagnani do służb. Jednak po kilku tygodniach, strasznie mącąc, sprawiliśmy, że i oni zaczęli trzymać służby. Spowodowało to oczywiście zmniejszenie ilości służb starszych żołnierzy. Wielu z przydzielonych młodych miała kłopoty ze zdrowiem. Wkurzało to szefa kompanii.

Żołnierze ci zwolnieni byli ze wszystkich prac i były z nimi tylko kłopoty. W wojsku panuje przekonanie, że jak już ktoś się tutaj dostał, to powinien coś robić. Jeżeli jeden czy drugi nic nie robi, nie trzyma służb, to jego kolega denerwuje się, że on często nie może spać w nocy, ponieważ trzyma służbę, a jego, czasami cwańszy falowiec, przesypia wszystkie noce i narzeka, że wojsko jest ciężkie. Kadra, także takich żołnierzy zbytnio nie lubi. Nie można takiego delikwenta nawet opieprzyć, bo zaraz można zostać osądzonym o znęcanie się nad chorym.

Izby chorych także nie chcą przyjmować tych zdechlaków, bo psuje się statystykę, a poza tym jeżeli komisja wojskowa oceniła, że dany chłopak jest zdolny do pełnienia służby, to znaczy że jest zdolny i koniec. Tylko zaraz po zameldowaniu się w jednostce nasz chory żołnierz przedstawia odpowiednie papiery i dostaje zwolnienie ze służb, biegów, treningów czy prac.
Wysyła się więc takiego żołnierza znowu na komisję lekarską, która to komisja w zależności od humoru i ewentualnie posiadanych papierów, orzeka np. że dany klient otrzymuje kategorię "D", czyli niezdolny do służby wojskowej w czasie pokoju (co by to nie znaczyło - czyżby wojna leczyła ?) i dany żołnierz staje się cywilem. Wielu takich żołnierzy przewinęło się przez moją kompanię, wzbudzając złość i zazdrość. Jeden z nich, w porywie radości, zaprosił kilku na swoje pożegnanie.

Wyszli na przepustkę (niektórzy na lewiznę) i spili się jak świnie. Wracając do jednostki przechodzili koło jakiegoś spotkania przy ognisku. Niefortunnie śpiewając ostatnią zwrotkę "Rezerwy" dotyczącej zaopatrzenia w alkohol miasta w którym znajdowała się jednostka:

"... gdy rezerwiści piją to w Zgierzu wódki brak..."

narazili się tubylcom, którzy widocznie w wojsku nie byli. Dostali omłoty i pojedynczo wracali do koszar, wcześniej błąkając się po lesie. Gdy dotarli na kompanię zwołali chłopaków i "uzbrojeni" w kije wrócili do miejsca zajścia. Tam przy ognisku lutneli pierwszemu z brzegu chłopaszkowi, który okazał się najmniej winny. Większość się rozbiegła. Jeden z naszych pobiegł za nimi, myśląc że za nim ruszą inni... cóż, mylił się.

Dostał wciry i później ledwo donieśli go do koszar. Reszta naszych, gdy zobaczyła, że przy ognisku są także dziewczyny, dosiadła się i posiedziała kilka minut. Potem zabrała rannego kolegę i spokojnie wróciła do koszar. Wcześniej, zaalarmowany dyżurny oficer wyłapał tych, którzy byli na niefortunnym pożegnaniu. Wsadził ich do ancla i zagroził nam, że jak ktoś jeszcze zniknie z kompanii to on się z nami rozliczy.
Później przyjechał jeszcze z-ca dowódcy jednostki i choć sam był nie wiele trzeźwiejszy od balowiczów, to jednak z uśmiechem zapowiedział nam o grożącej karze - marsz 20-sto kilometrowy. Potem zjawił się jeszcze koń z naszej kompanii, który nas liczył kilka razy, a następnego dnia okazało się, że nasza kompania znowu podpadła. Zaczął się okres niezbyt miły. Poszkodowany młody (był nim bowiem młody z jesieni) zawieziony został do szpitala z ogólnymi potłuczeniami. W sumie uniknął on kary i gdy po kilku tygodniach wrócił ze szpitala, dostał nawet miesięczny urlop wypoczynkowy. Pechowcy, którzy zostali zamknięci w anclu dostali po kilka dni aresztu za, jak to określił z-ca dowódcy jednostki, nie udzielenie pomocy koledze.

* * *

Zbliżała się Wielkanoc, gdy na naszą kompanię spadł następny cios, tym razem nie zawiniony przez nas. Na przepustce został potrącony przez pijanego kierowcę jeden z młodych żołnierzy. Przez ponad tydzień walczył z życiem i nie odzyskawszy przytomności zmarł w szpitalu. Nasi przełożeni zadecydowali, że pogrzeb odbędzie się z honorami. Tak też się stało.

* * *

Znów zaczęła się monotonia życia wojskowego, która przerywana była z rzadka nielicznymi przepustkami. Pod koniec kwietnia zaczęła się w naszej jednostce unitarka młodych z wiosny. Oczywiście wiązało się to z radością jaką przeżywali żołnierze ze starej wiosny. Młodzi wystraszeni, dopięci i niepewni poruszali się w grupie na szkolenia i posiłki. "Moi" młodzi, którzy przybyli do nas ze szkółek, byli dosyć rozgarnięci. Nie mieliśmy z nimi specjalnych kłopotów, a i sami nie byliśmy dla nich chyba najgorszymi dziadami.
Oczywiście zdarzały się jakieś nocne zabawy i tłoczenia, ale ogólnie nie było to nagminne. Zresztą tylko oni przeszli całą falową procedurę do obcinki. Z wcześniejszą falą (z jesienią) jak już wcześniej wspominałem mieliśmy kłopoty, z późniejszą także je mieliśmy. Jednak, dzięki nieformalnemu kompromisowi między nami a naszymi młodymi, nie było większych zgrzytów. Starzy z wiosny śmiali się z nas, że jesteśmy zbyt łagodni, ale historia pokazała, kto miał rację.

* * *

Trwały przygotowania młodych do przysięgi. Obserwowaliśmy ich i śmialiśmy się z nich, nie pamiętając, że w końcu nie tak dawno sami byliśmy na ich miejscu. Przyszła chwila przysięgi. Patrzyłem na nią z drugiej strony, już jako stary żołnierz. Wyznaczono mnie i kilku moich kolegów do regulacji ruchu. Przebraliśmy się w wyjściowe ciuchy. Otrzymaliśmy drogowe wyposażenie, czyli opaski i pałki elektryczne (świecące, nie paraliżujące). Wyglądaliśmy jak chłopcy z Hitler Jugend.
Przyjeżdżali ludzie, a my musieliśmy upychać ich samochody, wskazując kierowcom gdzie mają parkować. Po tej robocie odbyła się przysięga i wszyscy młodzi wraz ze swoimi rodzicami, dziewczynami, czy znajomymi, udali się na dwa dni przepustki. My także poszliśmy na przepustki - choć trochę krótsze to jednak wcale nie zazdrościłem im sytuacji. Jeszcze sobie nie zdawali sprawy z ilości dni jakie będą musieli spędzić w wojsku. Mnie zostało tylko kilkadziesiąt.

* * *

Na kompanii pojawili się wreszcie oczekiwani młodzi z wiosny - oczekiwani zwłaszcza przez ich "starych". Nie przyszło ich wielu - czterech, ale to wystarczyło. Znowu zaczęły się nocne zabawy i dokładne sprzątania. Trzeba przyznać, że ilekroć na jakąś kompanię przychodzą młodzi to robi się porządek.
Większość prac wykonują oni i gdy po jakimś czasie zorientują się, że tak naprawdę to nic im za bardzo zrobić nie można, zaczynają sprzątać na sztukę. Wykorzystuje się więc maksymalnie szok, jaki każdy z nas przechodził po przyjściu do nowej kompanii. Po sprzątaniu, starzy z wiosny organizowali zabawy. Najpierw nieśmiało, potem coraz śmielej męczyli chłopaków, aż przykro było patrzeć.

My, mimo że byliśmy starsi falowo, nie mogliśmy nic zrobić. Takie są prawa fali. Minęło kilka tygodni. Nasi młodzi przeszli już przycinkę i zbliżał się czas obcinki. Przycinka odbyła się bezproblemowo, a zabawa trwała do białego rana. Młodzi mieli wtedy szansę bawić się razem ze "starością". Zaraz po przycince obowiązuje zawieszenie fali. Nasi młodzi spili się i rano nie można było ich dobudzić. Jeden nawet w przypływie ciepłych uczuć, nasikał do buta swojemu staremu.

Na zaprawie ich bladych twarzy nie można było odróżnić od koszulek. Młodzi z wiosny wykonywali większość prac, a nasi młodzi pomagali im. Nadszedł wreszcie czas, kiedy moja fala zbliżała się do cyfry 30. Należało "obciąć ogony" naszym młodym. Po tej "uroczystości" traciliśmy wszelkie prawa do nich. Nie będą oni nam już usługiwać, ścielić łóżek, robić herbaty, tłoczyć itp. Stawaliśmy się cywilami.

Obcinka przebiegła bez zgrzytów i po odczytaniu rozkazu nocnego nasi młodzi stali się wice-rezerwistami, a my według prawa falowego dociągaliśmy się, staliśmy na końcu w kolejce po posiłki i czekaliśmy końca służby wojskowej. Jednak nie dane nam było tego doczekać w spokoju. Po samej obcince, starzy z wiosny trochę sobie popili i zdecydowali, że ich młodzi także mogą potrenować. Pech chciał, że jeden ich młody był po służbie i miał rano iść na biuro przepustek. Obudzili go i zaczęli tłoczyć. Najpierw niechętnie, potem już wystraszony robił te pompki, a że należał do ludzi nerwowych zaczął mieć kłopoty z oddychaniem. Zaczął się dusić. Po wejściu do pokoju zobaczyłem chłopaka, leżącego krzyżem, który z ledwością oddychał.
Zbluźniłem chłopaków i z kumplami próbowaliśmy pomóc duszącemu się młodemu. Nie mógł się jednak uspokoić i zdecydowaliśmy się wezwać pomoc. Zadzwoniliśmy do oficera i zaczęliśmy kombinować jak by tu sprawę zatuszować. Młody obiecał, że nie powie, co się stało i jakoś się wykręci. Na drugi dzień wrócił ze szpitala. Tam powiedzieli mu, że jest za młody żeby chorować.
Nic nie zapowiadało, że zacznie kablować. Jednak po kilku dniach bomba wybuchła. Młody spłakał się ojcu, a ten zawiadomił dowódcę okręgu. Zaczęły się kontrole, poleciały miesięczniki (takie dodatki do pensji kadry), a wszystkie te żale spłynęły na zwykłych żołnierzy szeregowych. Nieważne czy winnych, czy niewinnych. Zorganizowano marsz, w którym ironicznie brali udział także falowcy kablarza. Ja na szczęście byłem wtedy na urlopie i gdy z niego wróciłem dowiedziałem się o "nocnych manewrach". Chłopaki mieli kilka dni zakwasy. Wyższa kadra zdecydowała, że ma się odbyć sąd koleżeński nad winnymi. Mimo, że winnych było dwóch to jednak po dupie dostali wszyscy. Tak już jest, że jak coś złego się dzieje, to obrywają wszyscy i tego na początku nie mogą zrozumieć młodzi żołnierze.

* * *

Kadra, jak zwykle w takich wypadkach, myśli tylko o karaniu, a nie jak zapobiegać takim przypadkom. Zastanawiałem się kiedyś nad sposobem myślenia kadry. Dlaczego jest tak jak jest. Dlaczego nie robią nic, aby być chociaż trochę lubiani.
Odpowiedź jest dosyć prosta. Każdy z nas żyje w swoim własnym świecie. Młodzi żyją w swoim, starzy żołnierze w swoim i kadra zawodowa żyje w swoim światku. Nawet ta płaszczyzna na której żyje kadra nie zawsze jest taka sama. Każdy się w pewien sposób hermetyzuje i ma żal do wszystkich innych spoza swojego światka. Problem pojawia się wtedy, kiedy coś złego się dzieje i całą winę zwala się na podwładnych, gdzieś wreszcie musi kończyć się to całe zwalanie i najczęściej kończy się na szwejach.

Kadra także jest podzielona. Z jednej strony pracująca na kompaniach, w większości pragnąca zdobyć jak najwyższe stopnie, które wiążą się z polepszeniem sytuacji materialnej, z drugiej kadra pracująca w sztabach, która to kompletnie nie wie i nie chce wiedzieć, co dzieje się na kompaniach.
Przychodzą do pracy, wypełniają jakieś papiery, piją herbatki lub kawki, wydają często głupie polecenia i ciężko zmęczeni idą do swoich domów. Włażą z butami wszędzie tam gdzie dochodzą jakieś złe wieści. Powoduje to sytuację, że nawet kadra na kompaniach musi tuszować sprawy, które kwalifikują się do karania.
Bardzo często widać też niekompetencję wyższych oficjeli. Biegają i wymyślają jakieś bzdurne rozkazy. Niekompetencja jest często bardzo jaskrawa. Sławna, w mojej jednostce, była anegdota o pewnym wyższym oficerze, który chciał kleić korpus silnika distalem (rodzaj kleju). Dlatego, kiedy słyszę głosy o potrzebie fachowości i kompetencyjności kadry wiem, że jest to prawie niemożliwe.